Stachanowiec
Audi zbudowało najmocniejszego miejskiego hot hatcha na świecie. Ciężko
bowiem szukać wśród aut pokroju Skody Fabii, czy Opla Corsy samochodu, który
rozwija ponad 230 KM i przyspiesza do 100 km/h w mniej, niż 6 sekund. Czy
przekroczenie normy mocy idzie w parze z wyrabianiem górki frajdy z jazdy?
Kiedyś
nie było podziału klasowego samochodów GTI. Czy były one miejskie, czy
kompaktowe, wsadzano do jednego wora i w sumie nie ma czemu się dziwić. W końcu
Golf GTI pierwszej generacji jest mniejszy od obecnego Volkswagena Polo, który
pozycjonowany jest niżej od bestsellera z Wolfsburga. Na przestrzeni lat rynek
kompaktów rozrósł się do tego poziomu, iż konieczne było podzielenie go na
kilka klas, zaś te właściwe bez kompleksów mogą służyć jako samochody rodzinne.
Oczywiście
czym byłyby kompakty, gdyby nie GTI, które są przez wszystkich ubóstwiane.
Wśród największych hatchbacków prym swój wiedzie Renault Megane RS, które
pokazało SEAT-owi swoje miejsce przebijając jego czas na Nurburgringu o 4
sekundy. Wśród miejskich GTI jest nie mniej ciekawie, bo najmocniejsze seryjne
samochody osiągają już całe 200 KM przy masie zaledwie 1100-1200 kg.
Najmniejsze hot hatche to przeważnie auta o mocy około 130-150 KM, jednak jest
wśród nich zawodnik, który mocą nie ustępuje mieszczuchom rozmiar większym.
Mowa o MINI Cooperze S, który pod maską skrywa solidnych rozmiarów (jak na
jedno z mniejszych aut segmentu) silnik o pojemności 2 litrów i mocy 192 KM, a
znając producenta, to nie jest to ostatnie słowo.
Ten
długi wdech przed powiedzeniem ostatniego wykorzystuje Audi prezentując
najmocniejszego od czasów krótkiej serii A1 quattro małego hot hatcha na
świecie. S1 co prawda nie będzie mieć więcej, niż 265 KM. Nie będzie ich mieć
nawet 250, choć tyle i tak bez problemu pojedzie. Pod maską najmniejszego auta
z „S” w nazwie zamieszka delikatnie zmodyfikowany silnik z Volkswagena Golfa
GTI, który rozwija tu 231 KM. To pozwala na sprint do 100 kmh/ w mniej, niż 6
sekund, czyli dużo, dużo szybciej, niż jest w stanie osiągnąć MINI.
Małe,
niewiele zdradzające nadwozie, które zostało podzielone na krwisto-czerwony dół
i smoliście czarną górę skrywa technikę, która z pewnością pomaga mu w dystansowaniu
od siebie rywali. Napęd na cztery koła to świetne rozwiązanie – nie wpływa ono
negatywnie na zwrotność malucha, ale poza poprawą przyczepności i prowadzenia,
niweluje też efekt „torquesteer”, który zmusza do walki z silnikiem o panowanie
nad kierownicą. W sumie to niewiele detali zdradza, z kim potencjalny rywal
zadziera, a wszystkie z nich umieszczone są raczej z tyłu, co może być całkiem
zabawne.
Wyobraźcie
sobie, że jedziecie sobie jakimś lekko wzmocnionym hatchbackiem i widzicie w
lusterku małe Audi, które niebezpiecznie szybko zbliża się do was i mimo
usilnych starań, by uciec delikwentowi, ten mruga lewym kierunkowskazem i
zaczyna wyprzedzać. Przez te kilka sekund, które dla poprawienia efektu
spowolniłbym, zastanawiacie się, co to za diabeł wcielony siedzi pod maską auta
wielkości większego wózka na zakupy. Dopiero, kiedy samochód wróci na prawy
pas, zauważycie dyskretną, choć pofalowaną lekko lotkę dachową i rząd dość
pokaźnych, czterech końcówek układu wydechowego, które jakby ustawić obok
siebie, stanowiłyby ponad połowę szerokości S1.
W
środku jest nie mniej ciekawie, bo znaleźć można dokładnie wszystko, co
potrzebne jest w miejskim hot hatchu. Kubełki, aluminiowe pedały, gruba
kierownica i dźwignia manualnej skrzyni biegów. Do tego można dodać takie
elementy luksusu, jak nawigacja satelitarna, przycisk startera, czy
klimatyzacja. Chciałoby się rzec – perfekcyjny hot hatch! No chciałoby.
Daruję
sobie jednak te okrzyki i wiwaty, bo S1 na nie nie zasługuje. Silnik mimo, że
ma mnóstwo niedźwiedziej mocy do dyspozycji, brzmi jak piła łańcuchowa, co mnie
trochę rozczarowało. Dzień wcześniej testowałem S3, które też ma pod maską 2
litrowy motor, jednak mimo niedoboru cylindra, auto brzmiało zdecydowanie
lepiej. Skrzynia biegów za bardzo przypomina przekładnie w Skodzie Octavii, czy
Volkswagenie Polo, co może tam dobrze działa, jednak w sportowym S1 precyzja
jest mocno niewystarczająca, zaś drogi przełożeń są tak odległe od siebie, jak
Kraków i Gdańsk.
Konsola
centralna (tu też to poruszę) jest tak okropna, że nie można na nią patrzeć,
ekran MMI nie otwiera się elektrycznie, a za pomocą palca, który naciska na
zewnętrzną obudowę wyświetlacza w celu wysunięcia go z kokpitu. Najcięższy
zarzut jest jednak taki, że jak bardzo nie bawiłbyś się tym S1, nie
dostarczałby Ci tylu endorfin co dużo, dużo tańszy (jak bardzo? Cierpliwości)
Ford Fiesta ST, czy nawet trochę tańsze MINI.
Podczas
jazdy odnosiłem wrażenie, że co bym nie robił z S1, ten ciągle był myślami gdzieś
daleko, jakby zastanawiał się, czy odwiozłem dzieci do szkoły (a przecież ich
nie mam), albo czy może nie zapomniałem kupić w sklepie mleka (a tego białego
płynu po prostu nie cierpię). Przecież nie o to chodzi. Małe GTI powinno nie
spocząć, póki nie sponiewiera wszystkich rywali spod świateł, po czym zgubi ich
w labiryncie miejskich uliczek, a największą radością z tego drogowego
hultajstwa powinien być obdarzony kierowca, razem ze swoimi pasażerami. Tu tego
nie zaznacie. Szkoda.
Wspomniałem
coś o cenie. Uprzedzam, że to będzie pigułka, którą ciężko będzie przełknąć. Po
pierwsze dlatego, że cena wyjściowa S1 Sportbacka rozpoczyna się od 132 tysięcy
złotych. A przecież kupujecie auto wielkości Skody Fabii. Żeby przejść zawał,
musicie wybrać m. in. dwubarwne nadwozie, ogrzewanie foteli przednich, MMI,
audio Bose, wielofunkcyjną kierownicę, czy 18 calowe koła. Za prezentowany
model trzeba zapłacić zdrowo ponad 181 tysięcy. Pewnie powiecie, że MINI Cooper
S Works kosztowałby podobne pieniądze, co pewnie będzie prawdą. Nie będzie mnie
to jednak interesowało, bo mając taką ilość pieniędzy, wolałbym zainwestować w
prawdziwą gwiazdę chuligańskich hot hatchy – Mercedesa A45 AMG.
Fot. Marcin Koński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz