Fot. shorey.net |
Dwa
tygodnie temu pisałem o brytyjskim samochodzie z całkiem sporymi tradycjami.
Chodzi o Jensena – markę, która nigdy nie była rewelacyjnie popularna, jednak w
jako takiej kondycji dotrwała do XXI wieku. Dziś również pochylę się się nad
samochodem z wysp brytyjskich.
Parradine
525S zostało zaprezentowane w 2000 roku i jest klasycznym – jak na angielskie
zapędy – dwumiejscowym roadsterem. Szpetnym, paskudnym i odrzucającym. Wiecie
co ma Parradine w logo? Coś, co idealnie pasuje do jego stylistyki – słonia.
Brakuje tylko składu porcelany. Nie wiem czemu John Parradine inspirując się
Ferrari, czy Lamborghini za logo wybrał sobie tego wielkiego stwora, który
chyba w ostatniej kolejności kojarzony byłby ze zwinnością i szybkością.
Przecież w przyrodzie jest cała masa dużo bardziej odpowiednich zwierząt. Na
przykład sokół wędrowny, orzeł przedni, żaglica, czy antylopa widłoroga. Każde
z nich osiąga szybkość co najmniej 100 km/h. Słoń może pognać co najwyżej 40
km/h. Najpewniej biegnąc z górki i z wiatrem wiejącym w zad. Taki wybór może
tłumaczyć tylko angielski humor, bo niewątpliwie trzeba go mieć decydując się
na taką stylistykę.
Maksymalnie
obłe nadwozie rozpoczyna się owalną atrapą chłodnicy, i reflektorami o tym
samym kształcie. Grill został spięty parą żeber, gdyż najprawdopodobniej bez
nich przód rozerwałby się pod wpływem napierającego powietrza. Same reflektory
przywodzą na myśl światła z Forda Pumy. Za wydatnym przednim błotnikiem znalazł
się przerysowany wylot ciepłego powietrza z tarcz hamulcowych, później widzimy
krótką kabinę i opadający tył z dużymi światłami. Dalej znalazło się miejsce na
centralnie umieszczoną podwójną końcówkę wydechu.
Wnętrze
jest miejscem, gdzie wszystkie kanty samochodu znalazły swoją kumulację. Ostro
zarysowana jest deska rozdzielcza, otoczona z obu stron jakimiś czarnymi
prostokątami. Na domiar złego wnętrze okraszono jakimiś obłościami wywołującymi
chorobę morską. Zastanawiam się, co jest najlepszym elementem wnętrza i
dochodzę do wniosku, że nic. Z pewnością kierowca jest tu najgorszym elementem,
bo chyba żaden nie chciałby się tu znaleźć. Nie myślę już nawet o nikim na
prawym fotelu, bo po prostu zapraszanie kogoś do środka byłoby tak niestosowne,
jak podanie uroczystej kolacji w oborze.
A
skoro nikt nie będzie siedzieć za kierownicą, to nikt nie doświadczy mocy 517
KM, które podobno są w stanie rozpędzić 525S do blisko 330 km/h. Nikogo też nie
wprawi w zaskoczenie przyspieszenie, które po blisko 4 sekundach wgniatania w
fotel przeniesie na drugą stronę 100 km/h. Nikt tego nie sprawdzi, bo auto
wygląda wręcz odradzająco obrzydliwie.
Znacie
może kogoś, kto w ciemno wyda 160 tysięcy dolarów na auto, którego nawet nie
będzie chciał oglądać? Ja też nie, dlatego uważam, że Parradine stworzył
wyjątkowy pojazd, którym nikt nie będzie chciał mieć. To przeczy już
jakiejkolwiek logice.
Fot. |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz