Rozbudzone nadzieje
Literka M ma niezwykłą moc sprawczą, bowiem kierowcy zaczynają spodziewać
się od samochodu niezapomnianych wrażeń za kierownicą. Czy X5 M50d jest w
stanie sprostać wygórowanym oczekiwaniom swojego kierowcy?
Jest piątkowy wieczór. Macie ochotę spędzić go w trochę inny sposób, niż
wszystkie inne. Zabieracie swoje dziewczyny, bądź chłopaków na jakąś dobrą
komedię do kina, czy teatru, a na zwieńczenie ciekawego dnia kierujecie swoje
kroki do bardzo dobrej restauracji licząc na to, że dostaniecie coś równie
wykwintnego. Niestety na talerzu otrzymujecie szybko i niesmacznie
przyrządzonego De volaille-a, tłuczone ziemniakami z cebulką i surówką z
marchewki. Przez chwilę zastanawiacie się, czy ciekawie brzmiąca nazwa
restauracji, za którą pociągnęły was nogi, nie obiecała więcej, niż tylko górę
ziemniaków z surówką, ale też rozpadającym się rulonem mięsa z wylewającym się żółtym
czymś, czego konsystencja zdecydowanie bardziej przypomina masło, czy olej, niż
ser.
Krótko mówiąc jeden szczegół wzbudził w was ogromne nadzieje. I
dokładnie tak samo mam po jeździe BMW X5 M50d. Tutaj funkcję polityka pełni
litera M, którą do niedawna otrzymywały tylko najbardziej sportowe samochody. Nazwa
Motorsport był bowiem gwarantem nie tylko najlepszych osiągów, ale też pewnego
i porażająco szybkiego prowadzenia. Przynajmniej do momentu, kiedy w ofercie X5
pojawił się dieslowski wariant M. Z 3 litrowym silnikiem, 3 turbosprężarkami i
mocą ponad 380 KM. Nie ma na świecie bardziej wysilonej jednostki wysokoprężnej
na świecie – każdy cylinder produkuje 63,5 konia mechanicznego, co na litr
pojemności skokowej daje 127 KM – tyle samo, co osiąga Ferrari 458 Italia.
I na papierze rzeczywiście wygląda to bardzo ciekawie. Auto ważące
prawie 2,2 tony przyspiesza do 100 km/h w nieco ponad 5 sekund, zaś prędkość
maksymalna została ograniczona do 250 km/h. Dlaczego więc cały czas narzekam na
to X5?
Bo moim zdaniem nie zasługuje na literkę M. Owszem – samochód jest
szybki, ale nie robi dużo większego wrażenia, niż model z tym samym silnikiem, lecz
słabszym o 123 KM. Po prostu po wciśnięciu pedału gazu poczułem rozczarowanie,
bo oczekiwałem obezwładniającego wbicia w fotel i szarży przy ciągłym
przyspieszeniu, które wyrywałoby mi mięśnie twarzy. Jedynie, czego doświadczam,
to przyjemnie podbitego dźwięku silnika w przedziale między 2, a 3 tysięcy
obrotów na minutę i starego, dobrego, mięsistego gangu silnika, który zaczyna
się odrobinę wyżej.
Pod względem prowadzenia i komfortu nie poczyniono w zasadzie żadnych
zmian – X5 i jedno i drugie wykonuje bardzo przyzwoicie, jednak po – nawet –
„usportowionym” wariancie mogłem oczekiwać trochę bardziej stanowczego
sponiewierania pasażerami.
To może są jakieś zmiany dostrzegalne gołym okiem? Tylko, jeśli patrzymy
z przodu – jest inny zderzak, zaś z tyłu widnieje oczywiście odpowiedni napis.
Patrzcie Audi i Mercedes – tak się robi „sleepery”. X5 M50d jest tak uśpiony,
że nawet zapomniał o sportowym zobowiązaniu wynikającym z noszenia na tylnej
klapie napisu M.
Moim zdaniem auto równie dobrze mogłoby nazywać się po prostu X5 50d
(punkt dla was marketingowcy BMW ;-) ) –
wtedy też na pewno kosztowałby na starcie mniej, bo kwota 383 tysięcy złotych
pozwoli na zakup bardzo dobrze wyposażonej i niewiele wolniejszej wersji 30d.
Aby jednak dokupić wszystko, co miał prezentowany model, trzeba byłoby
przygotować już 472 tysiące złotych, a lista wyposażenia dodatkowego
obejmowałaby m. in. BMW Night Vision, 4 strefową klimatyzację, ogrzewanie i
wentylacja foteli z przodu, LED-owe reflektory, czy nawigację satelitarną. To
już jednak stanowczo za dużo.
Nie widziałem już większego krawężnika do pokonania |
Tak wygląda obraz wokół auta, kiedy jeszcze stoi wszystkimi kołami na asfalcie... |
... a tak, jak atakujemy przeszkodę terenową |
Fot. Marcin Koński, BMW
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz