Być bardziej eko
Lexus GS otrzymał silnik przeszczepiony wprost z mniejszego IS-a, który
tutaj nie próbuje już robić z samochodu sportowej rakiety. Czy to oznacza, że w
tym wydaniu ekologia będzie oznaczała przyklejenie większemu GS-owi łatki
zawalidrogi?
Powiedzcie jak czulibyście się, gdyby odebrano Wam najbliższą sobie
rzecz, do której jesteście bardzo przywiązani. Mógłbym się założyć, że spora
część z Was pomyślała sobie o telefonie, reszcie zaś przez myśl przewinęło się
pytanie „właściwie to gdzie posiałem mojego iPhone-a/Samsunga/coś innego
(niepotrzebne skreślić)?” Mój dylemat nie dotyczy zaginięcia mojego telefonu, ale
chodzi o uczucie zniknięcia czegoś, co uważane było za symbol, znak
rozpoznawczy. Naturalnie w moim wypadku chodzi o samochód, a właściwie o Lexusa
GS.
Druga generacja to właściwie symbol japońskiego stylu. Elegancka
limuzyna o mocno konserwatywnych rysach i czymś, co mocno wyróżnia na tle
rywali ze „starego kontynentu”. W przypadku GS-a numer dwa były to podwójne
światła z przodu i z tyłu, oraz fluorescencyjnozielone zegary umieszczone w
głębokich tubach.
Trzecie wcielenie japońskiego auta klasy wyższej wcale nie było mniej
oryginalne. Z przodu cały czas miał podwójne światła, zaś te z tyłu scalono
łącząc pod jednym kloszem. Zegary tak samo jak w poprzedniku wciśnięto głęboko w
kokpit, jednak teraz nie świecą nam brzydkim zielonym kolorem, a zachwycają wykonaniem
z metalu, na którym cyfry zostały wycięte laserem. Efekt jest po prostu
obłędny, bo piękne refleksy świetlne niemal cały czas towarzyszą nam nie
utrudniając odczytania interesujących nas wartości. Prawdziwe dzieło sztuki
użytkowej.
Niestety tego już nie można powiedzieć o aktualnym GS. Auto zdecydowanie
zatraciło swoje charakterystyczne cechy takie jak podwójne światła, czy ciekawe
zegary. Można odnieść wrażenie, że średnia limuzyna Lexusa stała się bardziej
europejska. Moim zdaniem z tyłu auto upodobniło się do BMW serii 5 i to nie
aktualnego, a poprzedniego modelu. Z tego też powodu przez długi czas nie
mogłem przekonać się obecnej średniej wielkości limuzyny Lexusa. Właściwie to
cały czas upieram się, że poprzednik był lepszy. Obecny model zapada w pamięć nieśmiało
zarysowującą się klepsydrą atrapy chłodnicy, która w kolejnych modelach (czyli
IS, RX i nowym RC) została zdecydowanie mocniej wyeksponowana.
Wsiadając za kierownicę od razu dojdziecie do wniosku, że to Lexus.
Minimalistyczna deska rozdzielcza niemal całkowicie zdominowana przez ogromny
ekran nawigacji, wszechobecne najlepszej jakości materiały, oraz łagodnie przejście
kokpitu w tunel środkowy. Szczerze powiedziawszy całkiem dobrze udaje im się
sztuka znajdowania nowych ciekawostek. Jednocześnie też panowie z Lexusa
powinni przestać inspirować się włącznikami urządzeń AGD, bo przycisk startera
wygląda, jakby żywcem był przeszczepiony z blendera Electroluxa.
Różnica polega na tym, że po wciśnięciu guzika nie dzieje się nic poza
zapaleniem się kontrolki „Ready”. Ciekawsze jednak jest to, że dopiero siedząc
za kierownicą dochodzi się do wniosku, iż GS jest wielkim autem. I wcale nie
patrzę tu na przestronność wnętrza, a bardziej na ilość blachy otaczającej
kabinę. Czułem się, jakbym siedział za kierownicą samochodu klasę większego. Na
szczęście przytłaczające wrażenie ustępuje tak szybko, jak jazda na samym
trybie elektrycznym.
Jazda „na baterii” ma jednak pewne granice, bowiem po przekroczeniu 40
km/h do zespołu dyskretnie dołącza się silnik spalinowy. Jeśli zaczynacie się
zastanawiać, czy to nie ten sam zestaw, co w IS300h, to macie rację. Tam, co
prawda nienawidziłem tego napędu za zupełny brak pazura, który miał być jego charakterystyczną
cechą. Odniosłem wtedy wrażenie, że już nawet inżynierowie uświadomili sobie,
że przeholowali. Jako deskę ratunku nagrali dźwięk benzynowego IS-a do
włączenia, jeśli rzeczywiście zależałoby Wam na poczuciu bycia szybkim i
wściekłym.
Z GS-em jest zgoła inaczej. Wariant ten ma służyć przede wszystkim
oszczędnej i całkiem przyzwoitej jeździe – bez szaleństw i udziwnień w stylu
„mam ekologiczne auto, ale jak przykleję napis LFA, to na życzenie samochód
zacznie mi przyspieszać do 100 km/h w 3 sekundy”. GS300h nie udaje tu nikogo,
kim nie zamierzałby się stawać, dlatego też przynajmniej z tego powodu jeszcze
nie skazałem go na straty. To, co mnie lekko zdziwiło, to bardzo czuły układ
hamulcowy i wspomaganie kierownicy działające z wyczuwalnym oporem. Mało tego,
w trybie sportowym auto chętniej reaguje na komendy zadawane prawą stopą, zaś
kierownica wymaga użycia kolejnych mięśni ramion, co mi się bardzo podoba.
Sprint spod świateł też będzie rozleniwiający, ponieważ będziecie mogli
cieszyć się nim dłużej. Dlaczego? 100 km/h GS osiąga w ponad 9 sekund. Nie jest
to zły wynik, jak na auto, dla którego priorytetem nie są osiągi, a jak
najmniejsze zużycie paliwa, a że prędkość maksymalna nijak ma się z oszczędnym
trybem jazdy, to GS300h nie pojedzie więcej, niż 190 km/h. Wbrew pozorom to
świetna wiadomość, bo równie dobrze auto mogłoby mieć zamontowany ogranicznik
prędkości przy 100 km/h. Oczywiście w imię ekologii.
A jak przedstawiają się ceny hybrydowego Lexusa GS? Aby móc sobie
pozwolić na bardzo komfortową i oszczędną limuzynę, trzeba przygotować co
najmniej 208,5 tysiąca złotych, zaś testowy egzemplarz, który na pokładzie ma
dodatkowo m.in. ogromny wyświetlacz na konsoli centralnej, podgrzewane i
klimatyzowane siedzenia, czy świetny zestaw audio Mark Levinson kosztuje już
263 tysiące złotych. Jak na luksusową i ekologiczną limuzynę, cena jest bardzo
dobra. Zwłaszcza, że ofercie przedsprzedażowej upusty są ogromne.
Patrząc z tej perspektywy GS-owi można zarzucić podobieństwo do BMW 5 |
Tu również znalazły się LED-y w kształcie loga Nike |
Nie wierzę, by taki detal nie mógł się podobać |
Tryb Sport wyraźnie zmienia charakter samochodu |
Ponad 12 calowy wyświetlacz to największy ekran, jaki można znaleźć na rynku |
To nie jest typ sprintera, ale w GS-ie nawet nie udaje takim być |
Jedyny wyróżnik wersji hybrydowej |
Fot. Łukasz Walas, Marcin Koński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz