Redline MotoBlog

Informacje, publicystyka z motoryzacyjnego świata. Bez zbędnych konwenansów.

sobota, 1 lutego 2014

Wyścig na ¼ mili – Abarth 595 Turismo


Uwaga! Kąsa!

Jeśli wsiedliście do tego samochodu, uruchomiliście silnik i pognaliście przed siebie w dzikim pędzie, na pewno zostaliście ukąszeni przez skorpiona. Już tak łatwo nie uwolnicie się z jego toksyny.

Zawsze powtarzam, że zima nie zaczyna się wtedy, kiedy spadnie śnieg, a dopiero w momencie, gdy wszyscy kierowcy nie odważają się jechać więcej niż 50 km/h. Bez względu na to jakie mają opony na kołach, bądź czy na drodze zalega śnieg. W takich warunkach przyszło jeździć mi najbardziej szalonym Abarthem dostępnym na naszym rynku. Już standardowa „pięćsetka” oznakowana skorpionem z miejsca stała się jednym z moich ulubionych miejskich hot hatchy. Przede wszystkim za sprawą grubej, mięsistej kierownicy, połączonej z bardzo czułym układem kierowniczym. Na tym nie koniec czułości, bo prawy pedał również jest obdarzony dużą wrażliwością na dyrygowanie stopą. Toteż Abarth 595 bardzo chętnie przenosi wskazówkę prędkościomierza na coraz wyższe wartości.

Uwielbiam ten samochód każdą komórką mojego ciała, gdyż daje mi dosłownie wszystko, czego mógłbym oczekiwać po mocnym mieszczuchu – dwóch miejsc ciasno otoczonych ścianami z blach, które przemieszczają się z zadziwiającą szybkością nie tylko na prostych odcinkach, ale przede wszystkim na zakrętach. Moje uczucie jest tak silne, że na samą myśl przejażdżki nie potrzebuję już pić kawy, a po chwyceniu kierownicy na karku zaczyną mi się jeżyć włosy. A dzisiejszy bohater jest jeszcze lżejszy i dużo mocniejszy od testowanego wcześniej Abartha 500.

Z zewnątrz mocniejsze 595 nie wyróżniają większe zderzaki, gdyż te już są odpowiednio wielkie. Innym wyróżnikiem są nowe barwy wojenne – czerwień i grafit oddzielony od siebie białym pasem. Oczywiście koła i hamulce musiały zostać dostosowane do wymagań stawianych przez stado 160 rwących przed siebie niczym górski potok koni mechanicznych. A, że jest to wersja Turismo (nie 500), wszędzie, gdzie można spotkać skorpiona, znajdziecie też numer 595, którego oznaczenie trafiło od legendarnego protoplasty z lat 70.

W środku tematem przewodnim jest krwista czerwień i głęboka czerń, którą można znaleźć na desce rozdzielczej i fotelach. Przed oczami znajduje się budka skrywająca w jednym zegarze prędkościomierz, obrotomierz i komputer pokładowy. Wbrew pozorom to nie one są najważniejsze tutaj. Zdecydowany prym wiedzie duży czarny przycisk na desce rozdzielczej. Po wciśnięciu samochód staje się jeszcze ostrzejszy, zaś kontrola trakcji zostaje upoważniona do dużo rzadszej interwencji. Przy okazji też tryb „Sport” bardziej angażuje silnik mocniej odkręcając kurek niutonometrów i układ kierowniczy usztywniając jego pracę.

Wtedy zaczyna się zabawa. Zredukujcie bieg i zgniećcie pedał gazu, a Abarth odwdzięczy się wyrwaniem przed siebie w dzikim pędzie bez względu na to, z jaką prędkością przed chwilą się poruszaliście. Kończy Wam się prosta? Bez paniki. 595 tylko może wyglądać na taką, która boi się zakrętów, a właściwie to Wy myśląc, że to zwyczajne pudełko, będziecie bać się zaatakować wiraż z większą prędkością. Zdziwilibyście się jak stabilny potrafi być Abarth. Można byłoby pomyśleć, że żaden zakręt nie zrobi na nim wrażenia, co pewnie byłoby prawdą. Przynajmniej ja nie odczułem najmniejszego zawahania w zakręcie ani ze strony opon, ani układu kierowniczego. Perfekcyjnie precyzyjna maszyna.

Na koniec pozostawiam trzy łyżki dziegciu w tej beczce miodu sportowych wrażeń. Pierwsza – fotele mogłyby być głębiej wyprofilowane, gdyż śliska skóra nie zawsze gwarantuje odpowiednią przyczepność pleców. Druga – zbiornik paliwa wielkości butelki Liptona, którego właśnie wypiłem. Co prawda napełnienie zbiornika kosztuje tyle, co wspomniany napój, jednak widok znikających kresek ze wskaźnika ilości paliwa kilka kilometrów od stacji benzynowej nie jest zbyt przyjemnym widokiem.

Ostatnia i najbardziej bolesna – cena. Prezentowany egzemplarz doposażony o dwutonowy lakier metallic oddzielony białym pasem, aluminiowymi felgami, skórzaną tapicerką i systemem Hi-Fi kosztuje ponad 103 tysiące złotych, a to już liga MINI Coopera S. Na pocieszenie dodam, że jeśli miałbym wybrać pomiędzy tą dwójką, to wziąłbym Abartha. Ten skorpion mocno musiał mnie złapać.

Może na takiego nie wygląda, ale łatwo lewego pasa
nie odda



Dla przypomnienia: To nie jest już
Abarth 500




Po ukąszeniu jad Abartha błyskawicznie rozchodzi się po
całym ciele
Muzyka wydobywająca się z podwójnego wydechu
jest nieprzyzwoicie piękna


Fotele mogłyby lepiej podpierać ciało
na zakrętach





Ten przycisk powinien być obligatoryjnie włączony
przez cały czas




Silnik 1,4 ledwo mieści się pod krótką maską 595



Fot. Marcin Koński

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz