Redline MotoBlog

Informacje, publicystyka z motoryzacyjnego świata. Bez zbędnych konwenansów.

środa, 17 września 2014

Wyścig na ¼ mili – KTM X-Bow


Torowy terminator


Jest surowy tak bardzo jak to tylko możliwe. Nie ma nawet szyb, a wszystko to ma służyć zmniejszeniu wagi i jednocześnie pomnożeniu radości z jazdy. Z założenia miał dostarczyć motocyklowych wrażeń przy jednoczesnej stabilności sportowego samochodu. Przed Wami KTM X-Bow.


Jakiś czas temu zauważyłem pewną bardzo ważną rzecz. Nasze życie to ciągłe pasmo pomyślności i szczęścia, który dla równowagi przeplata się z pechem. Sam takie coś przechodziłem i trwało ogólnie dość długo, bo przez cały okres kalendarzowej wiosny. Na podstawie własnego doświadczenia mogę wysnuć pewną teorię, że im dłużej nam dopisuje pomyślność, tym bardziej dotkliwie doświadcza nas potem los. Prostszy przykład pochodzi z amerykańskiego Wall Street, kiedy każde okresy dobrobytu, były poddawane poważnej korekcie – mowa o kryzysach z lat 1929, 1973 i 2007 r. Warto też zwrócić uwagę, że im lepiej żyło się społeczeństwu w czasie dobrobytu, tym późniejszy kryzys był bardziej dotkliwy.


Odchodząc od filozofii ekonomii spróbuję wyjaśnić, o co mi chodzi. Jakiś tydzień temu udałem się do salonu SEAT-a odebrać Leona Cuprę, o którym przeczytaliście tydzień temu. Specjalnie wcześniej zadzwoniłem tam z pytaniem, czy będę mógł przyjechać pod wieczór odebrać auto, ponieważ z samego rana czekał mnie wyjazd na spotkanie z pewnym bardzo szalonym jegomościem. Zapewniony, że auto będzie na czas, wyszedłem z domu zacierając ręce na myśl o 280 konnym hot hatchu, który jeszcze do niedawna dzierżył tytuł najszybszego GTI w Zielonym Piekle.

Na miejscu okazało się jednak, że jakiś imbecyl nieszczególnie posiadł tajniki obchodzenia się z zegarkiem, chociaż od momentu otrzymania go w prezencie na pierwszą komunię z pewnością minęło dość czasu, by punktualności nauczyć nawet niesfornego szympansa. Jak się potem okazało, zagubione auto przyjechało na miejsce dopiero nazajutrz, zaraz po otwarciu serwisu. Byłem niemiłosiernie wściekły, bo w czasie, kiedy otrzymałem kluczyki do Cupry, powinienem być już jakieś 190 km od Warszawy, za kierownicą innego auta, którego w skrócie można nazwać czystą adrenaliną.

I to właśnie jest powód, dla którego śmiem twierdzić, że pech ze szczęściem potrafią się sprawiedliwie przeplatać, a owym „szczęściem” jest właśnie KTM X-Bow. Jest to pierwszy w historii samochód wyprodukowany przez austriacką firmę i z założenia miał być odpowiedzą na ten segment rynku, który poszukuje motocyklowych wrażeń, przy jednoczesnej stabilności sportowego dwuśladu.


Nie trzeba zbyt długo mu się przyglądać, by dojść do wniosku, że jest groźny. Wszystko przez połączenie szorującego po asfalcie dziobu, jak u glonojada z agresywnymi oczami przypominającymi spojrzenie modliszki. Samo nadwozie zostało odziane wyłącznie w to, co jest niezbędne i nie ma tu ani grama ponad to. Nie ma tu ani dachu, ani szyb. Jazda bez okularów kończy się dość szybko, bo powyżej 90 km/h jest już właściwie niemożliwa. Po wciśnięciu na głowę kasku można zacząć prawdziwą zabawę, ale...


Zanim jednak oddacie się w pełni owej zabawie, najpierw musicie przejść ceremoniał, który ma bardzo dużo wspólnego z prawdziwie wyścigowymi bolidami. Wygląda on mniej więcej tak: wyciągasz kierownicę, zajmujesz miejsce w karbonowym monocoque-u i zasiadasz na plastikowych siedzeniach Recaro umiejscowionych na samej podłodze bolidu. Ustawiasz odległość pedałów (bo przecież nie fotela) i umieszczasz kierownicę na miejscu. Zakładasz szelkowe pasy, które przytwierdzają ciało do fotela mocniej, niż Poxipol. Przechodzisz dość trudną (na pierwszy rzut oka) procedurę startową i możesz delektować się biblijną ilością przyjemności z jazdy zmieszaną z nieziemską frajdą.


I żadne z użytych powyżej słów nie jest ani odrobinę przejaskrawione. Wnętrze składa się tylko i wyłącznie z włókna węglowego, zaś to, co nim nie jest, służy do prowadzenia, przyspieszania i zwalniania, albo odczytywania parametrów silnika. To, że jest tu – delikatnie mówiąc – trochę surowo, nie oznacza, że mierzący 187 cm i ważący ponad 100 kg grubas jak ja, może narzekać na niewystarczającą ilość miejsca. Ba! Nawet jest tu całkiem komfortowo, o ile pasy pozwalają na zrobienie ciut głębszego wdechu. Już samo patrzenie na to wnętrze przywodzi na myśl tylko jedno – to będzie pojedynek jeden na jednego.


Tak też jest. Przy masie niespełna 800 kg i mocy 220 KM uzyskujemy stosunek mocy do masy na poziomie 304 KM na tonę. To oznacza, że lekki KTM rozpędza się do 100 km/h w mniej, niż 4 sekundy i osiąga 220 km/h. Już na papierze te cyferki gwarantują niezłą zabawę. W rzeczywistości jest tylko lepiej. Może na początku przyspieszenie nie jest tak porywające, ale po przekroczeniu granicy 4 tysięcy obrotów na minutę następuje kopnięcie na miarę popisowego numeru z półobrotu autorstwa Chucka Norrisa.


Wcześniej wspominałem, że jazda X-Bowem przypomina pojedynek jeden na jednego. Obecnie ciężko kupić samochód, który nie jest wyposażony w przynajmniej ABS, czy ESP. KTM nie tylko nie ma w wyposażeniu przedniej szyby, czy skórzanej tapicerki. Na liście wyposażenia próżno szukać też wspomagania hamulców, czy kierownicy, ani wszelkiej maści elektroniki mającej na celu odebranie przyjemności z prowadzenia. Dlatego też przy skręcaniu trzeba użyć mięśni, a hamowanie trzeba zaplanować odpowiednio wcześnie, by 1 – nie zablokować kół, 2 – nie być zaskoczonym zbyt twardym działaniem pedału i wreszcie 3 – nie zaatakować zakrętu przy zbyt dużej prędkości.


Teraz zapewne powiecie: „ale dlaczego? Przecież auto ma środek ciężkości na wysokości mniej więcej miski olejowej, więc powinno być stabilne zawsze i wszędzie”. I to jest w nim najlepsze! W każdej chwili, nawet na najbardziej pewnym zakręcie, X-Bow potrafi zaskoczyć, czego efektem końcowym jest piruet w zasłonie dymnej z opon. Z całą pewnością nie da się powiedzieć o nim „idiotoodporny”. To auto, w którym każdą czynność należy dokładnie przemyśleć, inaczej pośle na bezkresną krainę pełną dróg, supersamochodów i darmowej benzyny. Dlatego tak bardzo go uwielbiam.
























Fot. Marcin Koński

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz