Torowy terminator
Jest surowy tak bardzo jak to tylko możliwe. Nie ma nawet szyb, a
wszystko to ma służyć zmniejszeniu wagi i jednocześnie pomnożeniu radości
z jazdy. Z założenia miał dostarczyć motocyklowych wrażeń przy jednoczesnej
stabilności sportowego samochodu. Przed Wami KTM X-Bow.
Jakiś
czas temu zauważyłem pewną bardzo ważną rzecz. Nasze życie to ciągłe pasmo
pomyślności i szczęścia, który dla równowagi przeplata się z pechem. Sam
takie coś przechodziłem i trwało ogólnie dość długo, bo przez cały okres
kalendarzowej wiosny. Na podstawie własnego doświadczenia mogę wysnuć pewną
teorię, że im dłużej nam dopisuje pomyślność, tym bardziej dotkliwie doświadcza
nas potem los. Prostszy przykład pochodzi z amerykańskiego Wall Street, kiedy
każde okresy dobrobytu, były poddawane poważnej korekcie – mowa o kryzysach z
lat 1929, 1973 i 2007 r. Warto też zwrócić uwagę, że im lepiej żyło się
społeczeństwu w czasie dobrobytu, tym późniejszy kryzys był bardziej dotkliwy.
Odchodząc
od filozofii ekonomii spróbuję wyjaśnić, o co mi chodzi. Jakiś tydzień temu
udałem się do salonu SEAT-a odebrać Leona Cuprę, o którym przeczytaliście tydzień
temu. Specjalnie wcześniej zadzwoniłem tam z pytaniem, czy będę mógł przyjechać
pod wieczór odebrać auto, ponieważ z samego rana czekał mnie wyjazd na
spotkanie z pewnym bardzo szalonym jegomościem. Zapewniony, że auto będzie na
czas, wyszedłem z domu zacierając ręce na myśl o 280 konnym hot hatchu, który
jeszcze do niedawna dzierżył tytuł najszybszego GTI w Zielonym Piekle.
Na
miejscu okazało się jednak, że jakiś imbecyl nieszczególnie posiadł tajniki
obchodzenia się z zegarkiem, chociaż od momentu otrzymania go w prezencie na
pierwszą komunię z pewnością minęło dość czasu, by punktualności nauczyć nawet
niesfornego szympansa. Jak się potem okazało, zagubione auto przyjechało na
miejsce dopiero nazajutrz, zaraz po otwarciu serwisu. Byłem niemiłosiernie
wściekły, bo w czasie, kiedy otrzymałem kluczyki do Cupry, powinienem być już
jakieś 190 km od Warszawy, za kierownicą innego auta, którego w skrócie można
nazwać czystą adrenaliną.
I to
właśnie jest powód, dla którego śmiem twierdzić, że pech ze szczęściem potrafią
się sprawiedliwie przeplatać, a owym „szczęściem” jest właśnie KTM X-Bow. Jest
to pierwszy w historii samochód wyprodukowany przez austriacką firmę i z
założenia miał być odpowiedzą na ten segment rynku, który poszukuje
motocyklowych wrażeń, przy jednoczesnej stabilności sportowego dwuśladu.
Nie
trzeba zbyt długo mu się przyglądać, by dojść do wniosku, że jest groźny.
Wszystko przez połączenie szorującego po asfalcie dziobu, jak u glonojada z
agresywnymi oczami przypominającymi spojrzenie modliszki. Samo nadwozie zostało
odziane wyłącznie w to, co jest niezbędne i nie ma tu ani grama ponad to.
Nie ma tu ani dachu, ani szyb. Jazda bez okularów kończy się dość szybko, bo
powyżej 90 km/h jest już właściwie niemożliwa. Po wciśnięciu na głowę kasku
można zacząć prawdziwą zabawę, ale...
Zanim
jednak oddacie się w pełni owej zabawie, najpierw musicie przejść ceremoniał,
który ma bardzo dużo wspólnego z prawdziwie wyścigowymi bolidami. Wygląda on
mniej więcej tak: wyciągasz kierownicę, zajmujesz miejsce w
karbonowym monocoque-u i zasiadasz na plastikowych siedzeniach Recaro
umiejscowionych na samej podłodze bolidu. Ustawiasz odległość pedałów (bo
przecież nie fotela) i umieszczasz kierownicę na miejscu. Zakładasz
szelkowe pasy, które przytwierdzają ciało do fotela mocniej, niż Poxipol.
Przechodzisz dość trudną (na pierwszy rzut oka) procedurę startową
i możesz delektować się biblijną ilością przyjemności z jazdy zmieszaną z
nieziemską frajdą.
I
żadne z użytych powyżej słów nie jest ani odrobinę przejaskrawione. Wnętrze
składa się tylko i wyłącznie z włókna węglowego, zaś to, co nim nie jest,
służy do prowadzenia, przyspieszania i zwalniania, albo odczytywania
parametrów silnika. To, że jest tu – delikatnie mówiąc – trochę surowo, nie
oznacza, że mierzący 187 cm i ważący ponad 100 kg grubas jak ja, może
narzekać na niewystarczającą ilość miejsca. Ba! Nawet jest tu całkiem
komfortowo, o ile pasy pozwalają na zrobienie ciut głębszego wdechu. Już samo
patrzenie na to wnętrze przywodzi na myśl tylko jedno – to będzie pojedynek
jeden na jednego.
Tak
też jest. Przy masie niespełna 800 kg i mocy 220 KM uzyskujemy stosunek
mocy do masy na poziomie 304 KM na tonę. To oznacza, że lekki KTM rozpędza się
do 100 km/h w mniej, niż 4 sekundy i osiąga 220 km/h. Już na papierze te
cyferki gwarantują niezłą zabawę. W rzeczywistości jest tylko lepiej. Może na
początku przyspieszenie nie jest tak porywające, ale po przekroczeniu granicy 4
tysięcy obrotów na minutę następuje kopnięcie na miarę popisowego numeru z
półobrotu autorstwa Chucka Norrisa.
Wcześniej
wspominałem, że jazda X-Bowem przypomina pojedynek jeden na jednego. Obecnie
ciężko kupić samochód, który nie jest wyposażony w przynajmniej ABS, czy ESP.
KTM nie tylko nie ma w wyposażeniu przedniej szyby, czy skórzanej tapicerki. Na
liście wyposażenia próżno szukać też wspomagania hamulców, czy kierownicy, ani
wszelkiej maści elektroniki mającej na celu odebranie przyjemności z
prowadzenia. Dlatego też przy skręcaniu trzeba użyć mięśni, a hamowanie trzeba
zaplanować odpowiednio wcześnie, by 1 – nie zablokować kół, 2
– nie być zaskoczonym zbyt twardym działaniem pedału i wreszcie
3 – nie zaatakować zakrętu przy zbyt dużej prędkości.
Teraz
zapewne powiecie: „ale dlaczego? Przecież auto ma środek ciężkości na wysokości
mniej więcej miski olejowej, więc powinno być stabilne zawsze i wszędzie”.
I to jest w nim najlepsze! W każdej chwili, nawet na najbardziej pewnym
zakręcie, X-Bow potrafi zaskoczyć, czego efektem końcowym jest piruet w
zasłonie dymnej z opon. Z całą pewnością nie da się powiedzieć o nim „idiotoodporny”.
To auto, w którym każdą czynność należy dokładnie przemyśleć, inaczej pośle na
bezkresną krainę pełną dróg, supersamochodów i darmowej benzyny. Dlatego tak
bardzo go uwielbiam.
Fot. Marcin Koński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz