Imprezy nie ma, ale i tak bawię się fantastycznie!
Nawet nie próbuje wyglądać niepozornie. I bardzo dobrze – Subaru WRX STi
to samochód, który tak jak jego poprzednicy, służy do szybkiego przemieszczania
się gdzie to tylko możliwe. Czy w takim razie auto zachowało wszystkie cechy, z
których były znane sportowe Imprezy?
Czasami dużo lepiej zacząć coś od nowa, niż cały
czas próbować ulepszać jedno, by pasteryzować drugie. Nie, nie będę podpierać
tego zdania jakąś historyjką, jak zwykle mam w zwyczaju to robić, ale wystarczy
spojrzeć na to, jak zmieniało się Subaru Impreza. Dla ścisłości dodam, że pod
uwagę będę brać tylko i wyłącznie topowe modele, co by ktoś nie myślał, że będę
opowiadać o genezie silnika 1.5, 1.6, czy 1.8.
Pierwsza generacja sportowej Imprezy, o nazwie
„GT” jest otoczona chyba największym kultem, mimo tego, że grono koni
mechanicznych skrywających maskę z solidnych chwytem powietrza jest
najskromniejsze – to „tylko” 218 KM i to w wersji z końca produkcji, ale mówimy
tutaj o specyfikacji europejskiej. Samochody zbudowane wyłącznie z myślą o
Kraju Kwitnącej Wiśni mogły pochwalić się znacznie większą stajnią, np. kultowe
wersje P1 i 22B mają ich po 280, rozpędzają się do 100 km/h w okolicach 5
sekund i osiągają ok. 250 km/h. Ponadto to, co je wyróżnia, to najbardziej
klasyczna i najmniej udziwniona sylwetka, a także najbardziej soczysty bulgot
boksera.
Drugi model trafił na rynek w 2000 roku i była
najmocniej modyfikowaną (zwłaszcza z przodu) generacją Imprezy, przez co
wyróżnia się trzy wersje: Najstarsza – Bugeye, Dropeye (albo też Blobeye) i
Hawkeye, których moc stopniowo rosła z 260 do 300 KM. Pierwsza z nich jest
najtańsza do zakupu z drugiej ręki nie tylko, że jest najstarsza. Nie bez
znaczenia ma tutaj wygląd, który po prostu się nie przyjął. Teraz jednak zaś
podejrzewam, że Bugeye może być jednym z chętniej poszukiwanych Imprez drugiej
generacji właśnie dlatego, że jest tak mało popularny.
Druga i moim zdaniem ostatnia odsłona Imprezy z
krwi i kości, to zaprezentowany w 2003 roku „Dropeye”. Po pierwsze (i
najważniejsze) – to ostatni model z 2 litrowym silnikiem, po drugie (i mniej
istotne) – podoba mi się najbardziej. Auto wygląda surowo, ale też widać po
nim, że stać je na naprawdę dużo, a potencjał dalszych modyfikacji właściwie
nie ma końca. Ostatni Hawkeye został pokazany publiczności 3 lata później. Auto
wizualnie złagodniało – nie ma już dużego grilla, światła zostały pomniejszone,
zaś tylne bardziej przypominały tuningowe „Lexus looki”, z których niewiele
później zaczęto się śmiać. Oczywiście poza tymi zabiegami, auto stało się
również mocniejsze, co już niejako odbiło się na trwałości silnika. Wszystko
przez to, że 2 litrowy silnik rozwiercono do 2.5 litra pojemności (właściwie to
już tak był w wersjach amerykańskich, a teraz zaczęto go oferować również w
Europie), co bardzo często doprowadzało do pękania bloku silnika, za sprawą
zbyt cienkich ścianek pomiędzy cylindrami.
To już dość mocno zabolało fanów Subaru, ale
chyba nie aż tak, co prezentacja następcy, a powód był jeden. Nadwozie –
Impreza początkowo była oferowana w Europie wyłącznie jako hatchback (by
konkurować z Volkswagenem Golfem R32). Mało tego, pierwszy raz w historii
zrezygnowano z bezramkowych drzwi, co miało wpłynąć na poprawę sztywności
nadwozia. Głosy krytyki ucichły dopiero z wprowadzeniem na rynek klasycznej
Imprezy. Trzy lata temu zaprezentowano aktualnie prezentujący się model, który
nie jest już oferowana na naszym rynku. I wcale mnie to nie dziwi. Samochód
kompletnie pozbawiony jest jakiegokolwiek wyrazu, zaś sedan widziany od tyłu
przypomina trochę Suzuki Lianę pierwszej generacji, co oznacza, że jest wyższa,
niż szersza.
Teraz zaś chciałbym podkreślić, że to jest
właśnie ten moment, kiedy producent uzmysławia sobie, że trochę za bardzo
nabroił przy tej Imprezie, dlatego też odmiany WRX i WRX STi będą musiały dość
znacznie różnić się od bazowego sedana. Co więcej, producent tak mocno
postanowił odciąć od siebie te samochody, że sportowe modele nie nazywają się
już Impreza.
Ale mimo tego, że nie ma już Imprezy, to bawiłem
się wybornie. Już pierwsze wrażenie było bardzo dobre – groźne spojrzenie z
nisko zawieszonym nosem, maska z ogromnym wlotem powietrza do intercoolera,
czarne, szprychowe felgi, ogromne tylne skrzydło (które waży 7 kilogramów),
tylny zderzak z dyfuzorem i czterema końcówkami wydechu, który wyrzuca z siebie
rasowo brzmiące melodie (chociaż nie wiem, czy zastosowanie pojedynczej rury
nie spotęgowałoby charakterystycznego bulgotu).
W środku szczerze powiedziawszy doznałem
lekkiego szoku. Dotychczas prawie nigdy nie zwracano uwagi na jakość
materiałów, a pojęcie „estetyka” było dla słabych. Tam wszystko miało być
podporządkowane kierowcy i nic niepożądanego nie miało prawa oderwać jego
skupienia od prowadzenia. Tutaj jest dość podobnie, z tą różnicą, że nie jest
tu ani brzydko, ani tandetnie. Materiały są bardzo przyzwoitej jakości, tak
samo nie mam niczego do zarzucenia spasowaniu. Jest za to jedna rzecz, której
za nic w świecie nie mogę zrozumieć. Dlaczego w tym samochodzie siedzi się aż
tak wysoko? Doskonale sobie zdaję sprawę z tego, że z czasem przestaje to
doskwierać, ale pierwsze wrażenie było niezwykle dziwne. Zwłaszcza, że
przesiadałem się z Volvo V40 Cross Country, w którym pozycja za kierownicą była
dużo bardziej sportowa.
Lecz sam fotel to nie wszystko. Warto mieć pod
ręką odpowiednio pewną w chwycie kierownicę i dźwignię zmiany biegów, która sama
wpada w dłoń. Z resztą tutaj jest i jedno i drugie, a przekładnia działa z
przyjemnym oporem i jest na tyle precyzyjna, że można obsługiwać ją wyłącznie
nadgarstkiem. Fantastyczna sprawa! Dlatego też często będziecie chcieli w pełni
wykorzystać potencjał 300 KM, jaki skrywa 2.5 litrowy bokser. A stać go na
wiele, bo dzięki stałemu napędowi na wszystkie koła, STi rozpędza się do 100
km/h w nieco ponad 5 sekund i ma dosyć dopiero po osiągnięciu 255 km/h.
Tyle teorii, czas na praktykę. To, w czym
zakochałem się, to prowadzenie przy niższych prędkościach, działanie skrzyni
biegów, skuteczność napędu i zdecydowanie brzmienie silnika (które wewnątrz
jest trochę zbyt wygłuszone). Po drugiej stronie szali na pierwszym miejscu
wskazałbym na prowadzenie przy wysokich prędkościach, a dokładniej nie spodobał
mi się układ kierowniczy, który na zakrętach skutecznie cenzuruje wszelkie
informacje dobiegające z przednich kół. To zaś sprawia, że wyjątkowo trudno
wyczuć granicę przyczepności przednich opon, a co gorsza, proporcjonalnie łatwo
jest ją przekroczyć, co prawie zawsze kończy się autem za asfalt.
Mimo tego pokochałem tę bestię tak bardzo, że
znalazła się na mojej liście samochodów, które muszę mieć. Uwielbiam jej
bezpardonowe wgniatanie w fotel, po redukcji na „trójkę”, przyspieszenie na
nawierzchni skutej lodem, ochocze machanie biodrami na życzenie. Kocham to, że
nie udaje samochodu, którym nie jest i nawet nie chce być. Że wyzywa,
prowokuje, ale i budzi respekt nie tylko u kierowców w innych samochodach, lecz
i we mnie samym. I choć spędziliśmy wspaniały dzień na „białym szaleństwie”, to
cały czas miałem gdzieś z tyłu głowy ogromny respekt do tej maszyny. To
niezaprzeczalny dowód na to, że w tym samochodzie jest dusza.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz