Fot. pragaglobal.com |
Kiedyś
wspominałem Wam (nie pamiętam już przy jakiej okazji) o tym, że właściwie każde
państwo chciałoby mieć swój supersamochód. Oczywiście jest to przenośnia, bo
oczywiście chodzi o jednego, bądź grupę reprezentantów każdego z krajów świata,
którzy chcieliby mieć w katalogu aut miejsce na rubrykę dotyczącą bolidu
pochodzącego z miejsc, które najczęściej nijak nie kojarzą się z szybkimi
samochodami.
Z
moich obserwacji wywnioskowałem, że pierwsze, co pozwoli odnieść sukces
nowopowstałej marce supersamochodów, to jakichś element, którym wyróżni się
dany model na tle rywali, a to dlatego, że nie mają za sobą magii marki
Ferrari, perfekcjonizmu Porsche, czy McLarena, albo szyku Pagani. Jak więc
wybili się Ci, o których istnieniu nie wiedziano jeszcze 10-15 lat temu?
Koenigsegg robił samochody, które mógł narysować średnio uzdolniony
gimnazjalista, ale to, co skrywała pokaźna tylna klapa, było prawdziwym
szaleństwem. Monstrualny silnik V8, dopieszczony na wszelki wypadek solidną
turbosprężarką, aby mocy nigdy nie brakowało. To, co produkowało to monstrum,
wędrowało za pomocą przekładni transaxle (sama skrzynia była z przodu) na tylną
oś, która nie tylko lubiła rwać gumę na strzępy, ale wręcz uwielbiała chwilę nieuwagi
kierowcy, by tego zabić w kuli ognia.
Drugim
przykładem niech będzie brytyjski Noble. Już sam kraj pochodzenia może być
gwarantem sukcesu, bo to właśnie tam jest najwięcej małych producentów
sportowych samochodów, więc nawet jeśli któryś z nich upadnie, to na jego
miejsce powstaną kolejne trzy firmy. Następnym czynnikiem sprawiającym, że
Noble stał się sukcesem, było to, że początkowo samochody budowano na
podzespołach Forda Mondeo, co oznacza, że koszty produkcji mogły się zamknąć na
poziomie 50-60 tysięcy złotych. Mimo plebejskiego pochodzenia Noble potrafiło
wycisnąć siódme poty, zwłaszcza z kierowców takich aut jak Porsche, czy
Ferrari, którzy nie chcieli być sponiewierani przez gości jadących w autach za
równowartość ich gotówki w portfelu.
Nie
chcę źle wróżyć, ale nie przewiduję przyszłości większości producentów. Nie
było tej dla Artegi, nie uratował się też wyjątkowo interesujący Spyker (przez
co bardzo zachciałem go mieć. Ponadto pojawiają się głosy, że marka zostanie
jednak uratowana) i taki sam koniec zwiastuję np. Arrinerze, która nie wyróżnia
się niczym. Nawet cena nie będzie jej autem, bo jest ona wyrwana z sufitu.
Znajdźcie mi drugie auto zdolne pojechać jakieś 350 km/h, które byłoby warte
jakieś 550 tysięcy złotych. To po prostu NIE-WY-KO-NAL-NE i nawet logika
przymarketowych stacji benzynowych na niewiele się zda.
Na
szczęście są też tacy, którym bardziej zależy na dobrej zabawie na torze
wyścigowym, niż męczarniach jazdy po drogach publicznych, tylko po to, by
pokazać się w czymś nietypowym, dlatego nieszczególnie przejmują się brakiem
homologacji drogowej. Jednym z tych producentów jest Praga, która – jak sama
nazwa sugeruje – pochodzi... ze Słowacji. R1, o którym dziś piszę najbardziej
przypomina zabudowany bolid F1 (i co ciekawe, waży mniej więcej tyle samo).
Podobny do Caparo T1, ale w przeciwieństwie do niego, nie jest aż tak obsesyjnie
minimalistyczny w formie.
Praga
R1 ma masywniejsze skrzydła łączące dziób z nadkolami, tak samo też spoiler
wiszący dosłownie milimetry nad powierzchnią asfaltu również prezentuje się
porządniej. Na nadkolach przyklejono dla żartu reflektory, natomiast pomiędzy
nimi, wspomniany dziób, do złudzenia przypominający ten z bolidów F1, który
przy kabinie poszerza się o ogromne chrapy powietrza.
Kabina,
jak sami z resztą widzicie, nie należy do najobszerniejszych. Jest tak ciasna,
że po zajęciu miejsca przez kierowcę, nie sposób tam nawet zmieścić lustrzanki
ze standardowym obiektywem. Z drugiej strony po co tutaj takie bajery, skoro ma
tutaj być tylko to, co potrzebne – kubełkowy fotel, klatka, kierownica, pedały,
wyświetlacz i kierowca. Zaraz za nim, w szerokich biodrach Pragi, umieszczono 2
litrowy silnik (z poprzedniego Renault Clio RS) z doładowaniem, który rozwija
210 KM.
W
połączeniu z anorektyczną masą niespełna 600 kg (na sucho), daje nam to
stosunek mocy do tony masy na poziomie 355 KM. Dzięki temu 100 km/h pojawia się
na wyświetlaczu po niespełna 4 sekundach i jeśli jesteście ciekawi dalszych
informacji, na temat prędkości maksymalnej, czy prowadzenia, to niestety muszę
Wam powiedzieć. Że tych po prostu brak. Gdzieś czytałem, że na zimnej
nawierzchni jest podsterowny, ale to nie jest nic nadzwyczajnego chyba. Miłą
informacją jest ta, dotycząca przekładni – jest 6 biegowa, sekwencyjna. Gorsza
wiadomość jest taka, że generalny remont silnika powinno robić się raz na 10
tysięcy kilometrów.
A, no
i cena. Niespełna 420 tysięcy złotych. Chyba nie jest to zbyt dużo, zważywszy,
że czysto torowe potwory są co najmniej 10 razy droższe.
Fot. speedempire.cz |
Fot. allcarsmotorsportnz.blogspot.com |
Fot. revscene.net |
Fot. pragaglobal.com |
Fot. worldcarfans.com |
Fot. auto.cz |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz