Redline MotoBlog

Informacje, publicystyka z motoryzacyjnego świata. Bez zbędnych konwenansów.

środa, 21 stycznia 2015

Wyścig na ¼ mili – Ferrari 458 Italia


Amore mio!


Ten samochód jest tak dobry, że nie ma w słowniku języka polskiego odpowiedniego słowa, które wyraziłoby jego wspaniałość, czy też mój stosunek do marki Ferrari. Zapraszam Was na historię pewnego sobotniego popołudnia.


Chyba nikt z Was nie lubi pracujących sobót. Ja również za nimi nie przepadam, choćby z tego powodu, iż najczęściej wymuszają u mnie korzystanie z komunikacji miejskiej, która – jak wszyscy wiemy – w tym czasie jest okrojona do absolutnego minimum. Bo przecież ludzie albo wyjechali do swoich miejscowości, albo siedzą w domu, bądź po prostu jadą do centrów handlowych, dlatego też okrojenie linii do autobusu porannego i wieczornego zdaje się być bardzo sensownym rozwiązaniem. Jeśli więc czytasz ten artykuł i jesteś pracownikiem ZTM-u, bądź innego tworu zajmującego się komunikacją miejską, to wiedz, że tak nie jest.


Całe szczęście tego dnia unikałem wszelkich kontaktów z autobusami, pociągami, tramwajami, czy metrem, jak to było tylko możliwe, co nie zmienia faktu, że trochę mogłem się poczuć, jakbym z tego typu transportu korzystał. Dlaczego? Bo przesiadek na trasie Legionowo – Kraków miałem bez liku. Pierwsza miała miejsce na Warszawskim Ursynowie, gdzie z mojej Alfy Romeo przesiadłem się do SEAT-a Leona, którego kolejny test miał pokazać jak bardzo oszczędnie można pokonać odległość między dwoma największymi miastami w Polsce. Podróż była długa i przypominała jazdę pociągiem podmiejskim, zatrzymującym się na każdej stacji. Z resztą tekst możecie przeczytać na stronie Moto Collection. Po dojechaniu do grodu Kraka, czyli po blisko 5, czy 6 godzinach przyszła pora na spotkanie z wyjątkowym jegomościem.


Gdybym zapytał Was jaki jest najszybszy sportowy samochód świata, zawołalibyście wszyscy chórem Bugatti Veyron, bądź Hennessey Venom, albo Koenigsegg Agera R, ale jeślibym poprosił o podanie marki najlepszych samochodów sportowych tego globu, jedyną słuszną odpowiedzią byłoby Ferrari. Bez względu na to jaką passę miał producent z Modeny. Dla takich ludzi jak ja zobaczenie auta z Cavallino Rampante w logo jest ważniejszą rzeczą od prywatnej audiencji u Papieża, zaś zajęcie miejsca w środku jest jak odwiedzenie przez muzułmanów Mekki i Medyny – to po prostu furtka do spełnienia i gwarantowanego miejsca w raju.



Ktoś bardzo mądry powiedział kiedyś, że Ferrari to uproszczona wersja Boga i całkowicie zgadzam się z tymi słowami. Wokół tych aut roztacza się aura świętych. Są jak Graal, którego inni producenci usilnie poszukują, ale to chyba nie do końca chodzi o poszukiwanie. Moim skromnym zdaniem chodzi o budowanie swojego kultu najważniejszej i najbardziej sportowej marki na świecie, a Ferrari bierze udział w wyścigach nieprzerwalnie od założenia marki, czyli od ponad pół wieku. To, co widzicie na zdjęciach jest już nie tylko jednym ze składników budowania owego kultu, ale też jednym z wielu efektów tej pracy.

Ferrari 458 Italia jest po prostu wspaniałe. Wspaniałe ponad wszelką miarę, czy skalę. Wszystkie formy, kształty, uwypuklenia i załamania nie są tu z przypadku, a całość tworzy dzieło sztuki genialnego studia – Pininfariny. Wystarczy spojrzeć tylko na przód. Tutaj pierwsze skrzypce grają bardzo duże, gniewnie wyglądające reflektory, które w połączeniu z „uśmiechniętym” grillem tworzą wyjątkowo wredną facjatę. Osobiście znam tylko jedno auto, którym równie bardzo nie chciałbyś być zaskoczony we wstecznym lusterku – to Audi RS6.


Wracając do Italii, linie auta i jego tył stanowią niejako zaprzeczenie gniewnego wyglądu przodu. Łagodne, opływowe kształty zaskakują tym, jak dobrze współgrają z frontem, który wygląda, jakby Włosi celowo chcieli, by skutecznie wyperswadowywał „szybkim i wściekłym” z lewego pasa, iż jeśli się nie usuną, to Italia rozszarpie ich jak rozwścieczona modliszka. Z tyłu rządzą trzy instrumenty odpowiedzialne za niezwykle rasowe brzmienie. Wydech nie tylko nawiązuje do jednego z ikon Ferrari, jakim jest wspaniałe F40, ale też jest najlepszym możliwym nośnikiem ścieżki dźwiękowej przeniesionej wprost z wyścigów F1, jaki kiedykolwiek słyszałem na żywo.


W środku słuchanie barbarzyńskiego ryku jest jeszcze przyjemniejsze. Nie tylko za sprawą silnika wydającego okrzyki zaraz za plecami i zajmującemu większą część widoku we wstecznym lusterku. Na doznania wokalne ma wpływ też samo wnętrze. Absolutnie minimalistyczne do granic możliwości. Nie znajdziecie tu absolutnie niczego, co mogłoby być podejrzewane o podniesienie masy auta o choćby mikrogram. Dlatego też mimo dwustrefowej klimatyzacji, nie doszukacie się tutaj podłokietnika, elektrycznej regulacji foteli, czy tradycyjnych dźwigni kierunkowskazów, wycieraczek, czy nawet skrzyni biegów. Wszystko, co Cię tam otacza jest wykonane albo ze skóry, włókna węglowego, czy też alcantary. Nawet aluminium jest tu towarem deficytowym.


Wystarczy popatrzeć na wyczynowe kubełki – wielkie, ale też całkiem wygodne – wykonano je w pełni z włókna węglowego i obszyto je skórą połączoną z alcantarą. A skoro już na takim siedzę i to po właściwej stronie, to przed oczami mam kolejne dzieło sztuki użytkowej. Kierownica, która zawiera w sobie dosłownie wszystko, wymieniając od góry – diody informujące o zmianie biegu, przyciski klaksonu (sztuk dwa), kierunkowskazów (tu też para), świateł, wycieraczek, regulacji zawieszenia, starter i wreszcie to – pokrętło wyboru trybu jazdy, którego Włosi ochrzcili melodyjnymManettino.


Zaraz przed nią cieszy oko wielki, żółty jak ptak z ulicy Sezamkowej, obrotomierz, któremu towarzyszą dwa wyświetlacze. Pierwszy z nich odpowiada za przekazywanie wszelkich niezbędnych informacji, jak choćby temperatura silnika, opon i skrzyni. Drugi zaś pokazuje prędkość, albo jeśli potrzebujecie – nawigację. Wpatruję się na to wszystko dłuższą chwilę i nie dowierzam sam sobie, że dożyłem tego momentu, kiedy do motoryzacyjnej ekstazy brakuje mi tylko wdusić przycisk startera. Kiedy już zabieram się do tej czynności, otaczającą ciszę gwałtownie rozdziera nagłe szczeknięcie, a moje serce zaczyna bić w rytmie włoskiego oktetu.


Pociągam za prawą łopatkę i delikatnie wciskam gaz. Przy pierwszym spotkaniu zawsze warto dawkować wrażenia. Pierwsze kilka kilometrów pokonałem bardzo spokojnym tempem nie zważając na oczekiwania przechodniów chcących widzieć auto z w pełni rozpostartymi skrzydłami. Wtedy też auto przekonało mnie do siebie swoją otwartością i chęcią współpracy. Trzeba tylko wiedzieć, co, jak i kiedy robić, by nic nie mogło zaburzyć tej fajnie budującej się relacji. Na światłach warto zrzucać samochód z biegu, by nie zniszczyć sprzęgła i to chyba najważniejsza rzecz, jakiej trzeba się trzymać przy codziennej, ulicznej eksploatacji. Italia dzielnie znosi trudy miejskiej jazdy, ale szybko daje do zrozumienia, że chętniej wolałaby swobodną jazdę poza miastem.


Szybko usłuchałem tej podświadomej prośby i skręciłem w stronę wylotu z miasta. Tam je szczerze ukochałem. 458 zakręty pokonuje z niebywałą precyzją, której ciężko dorównać. Jeśli uważacie, że robot chirurgiczny Da Vinci jest najprecyzyjniejszym urządzeniem, to koniecznie musisz sprawdzić to Ferrari. Zakręty można tu atakować wymierzone nie co do centymetra. Nawet nie milimetra, a femtometra. Reakcja na gaz jest niezwykle szybka, przy czym idealnie można dawkować jego ilość, a brzmienie?


Od samego dołu jest bardzo ciekawie, ale poczekajcie na moment przekroczenia mniej więcej 4,5 tysiąca obrotów na minutę. Wtedy zmienia się absolutnie wszystko – brzmienie zmienia się w absolutnie wszechogarniający, dżdżysty ryk, który z biegiem zbliżania się wskazówki do czerwonego pola poprzedzonego na obrotomierzu numerem 9 coraz bardziej rozdziera bębenki w uszach. W tym samym momencie silnik bierze drugi wdech jeszcze mocniej wbijając mnie w fotel. Kocham to auto z całego serca za radość, jaką zaraża nie tylko kierowcę w tej chwili. Pasażer również zaczyna się wtedy zachowywać, jakby nawdychał się gazu rozweselającego. To euforia w czystej postaci, która po niespełna 3,5 sekundy pędzi 100 km/h, w 10,4 sekundy osiąga 200 km/h, zaś dalsze opadanie wskazówki cyfrowego prędkościomierza ustaje dopiero po osiągnięciu 325 km/h.


Na dobrą sprawę mógłbym pominąć już ostatni akapit, który zawsze poświęcam złotówkom zamienianym na cztery kółka, lecz tego nie zrobię. Aby stać się szczęśliwym posiadaczem tej wspaniałości i zarazem dzieła sztuki, trzeba być przygotowanym na wydatek nieznacznie przekraczający milion złotych. Jeśli chcielibyście mieć auto podobne do tego ze zdjęć, musielibyście przygotować w najbardziej optymistycznym wariancie 1,126 miliona złotych, z czego najwięcej musielibyście dopłacić za wykończenie wnętrza w włóknie węglowym – prawie 60 tysięcy zł. Czy to dużo? Jedni powiedzą, że nie, inni stwierdzą, że tak. Ja pozostanę przy tym, że marzenia nie mają ceny.

































Fot. Marcin Koński

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz