Amore mio!
Ten samochód jest tak
dobry, że nie ma w słowniku języka polskiego odpowiedniego słowa, które
wyraziłoby jego wspaniałość, czy też mój stosunek do marki Ferrari. Zapraszam
Was na historię pewnego sobotniego popołudnia.
Chyba
nikt z Was nie lubi pracujących sobót. Ja również za nimi nie przepadam, choćby
z tego powodu, iż najczęściej wymuszają u mnie korzystanie z komunikacji
miejskiej, która – jak wszyscy wiemy – w tym czasie jest okrojona do
absolutnego minimum. Bo przecież ludzie albo wyjechali do swoich miejscowości,
albo siedzą w domu, bądź po prostu jadą do centrów handlowych, dlatego też
okrojenie linii do autobusu porannego i wieczornego zdaje się być bardzo
sensownym rozwiązaniem. Jeśli więc czytasz ten artykuł i jesteś pracownikiem
ZTM-u, bądź innego tworu zajmującego się komunikacją miejską, to wiedz, że tak
nie jest.
Całe
szczęście tego dnia unikałem wszelkich kontaktów z autobusami, pociągami,
tramwajami, czy metrem, jak to było tylko możliwe, co nie zmienia faktu, że
trochę mogłem się poczuć, jakbym z tego typu transportu korzystał. Dlaczego? Bo
przesiadek na trasie Legionowo – Kraków miałem bez liku. Pierwsza miała miejsce
na Warszawskim Ursynowie, gdzie z mojej Alfy Romeo przesiadłem się do SEAT-a
Leona, którego kolejny test miał pokazać jak bardzo oszczędnie można pokonać
odległość między dwoma największymi miastami w Polsce. Podróż była długa i
przypominała jazdę pociągiem podmiejskim, zatrzymującym się na każdej stacji. Z
resztą tekst możecie przeczytać na stronie Moto Collection. Po dojechaniu
do grodu Kraka, czyli po blisko 5, czy 6 godzinach przyszła pora na spotkanie z
wyjątkowym jegomościem.
Gdybym
zapytał Was jaki jest najszybszy sportowy samochód świata, zawołalibyście
wszyscy chórem Bugatti Veyron, bądź Hennessey Venom, albo Koenigsegg Agera R,
ale jeślibym poprosił o podanie marki najlepszych samochodów sportowych tego
globu, jedyną słuszną odpowiedzią byłoby Ferrari. Bez względu na to jaką passę
miał producent z Modeny. Dla takich ludzi jak ja zobaczenie auta z Cavallino
Rampante w logo jest ważniejszą rzeczą od prywatnej audiencji u Papieża, zaś
zajęcie miejsca w środku jest jak odwiedzenie przez muzułmanów Mekki i Medyny –
to po prostu furtka do spełnienia i gwarantowanego miejsca w raju.
Ktoś
bardzo mądry powiedział kiedyś, że Ferrari to uproszczona wersja Boga i
całkowicie zgadzam się z tymi słowami. Wokół tych aut roztacza się aura
świętych. Są jak Graal, którego inni producenci usilnie poszukują, ale to chyba
nie do końca chodzi o poszukiwanie. Moim skromnym zdaniem chodzi o budowanie
swojego kultu najważniejszej i najbardziej sportowej marki na świecie, a
Ferrari bierze udział w wyścigach nieprzerwalnie od założenia marki, czyli od
ponad pół wieku. To, co widzicie na zdjęciach jest już nie tylko jednym ze
składników budowania owego kultu, ale też jednym z wielu efektów tej pracy.
Ferrari
458 Italia jest po prostu wspaniałe. Wspaniałe ponad wszelką miarę, czy skalę.
Wszystkie formy, kształty, uwypuklenia i załamania nie są tu z przypadku, a
całość tworzy dzieło sztuki genialnego studia – Pininfariny. Wystarczy spojrzeć
tylko na przód. Tutaj pierwsze skrzypce grają bardzo duże, gniewnie wyglądające
reflektory, które w połączeniu z „uśmiechniętym” grillem tworzą wyjątkowo
wredną facjatę. Osobiście znam tylko jedno auto, którym równie bardzo nie
chciałbyś być zaskoczony we wstecznym lusterku – to Audi RS6.
Wracając
do Italii, linie auta i jego tył stanowią niejako zaprzeczenie gniewnego
wyglądu przodu. Łagodne, opływowe kształty zaskakują tym, jak dobrze współgrają
z frontem, który wygląda, jakby Włosi celowo chcieli, by skutecznie
wyperswadowywał „szybkim i wściekłym” z lewego pasa, iż jeśli się nie usuną, to
Italia rozszarpie ich jak rozwścieczona modliszka. Z tyłu rządzą trzy
instrumenty odpowiedzialne za niezwykle rasowe brzmienie. Wydech nie tylko
nawiązuje do jednego z ikon Ferrari, jakim jest wspaniałe F40, ale też jest
najlepszym możliwym nośnikiem ścieżki dźwiękowej przeniesionej wprost z
wyścigów F1, jaki kiedykolwiek słyszałem na żywo.
W
środku słuchanie barbarzyńskiego ryku jest jeszcze przyjemniejsze. Nie tylko za
sprawą silnika wydającego okrzyki zaraz za plecami i zajmującemu większą część
widoku we wstecznym lusterku. Na doznania wokalne ma wpływ też samo wnętrze.
Absolutnie minimalistyczne do granic możliwości. Nie znajdziecie tu absolutnie
niczego, co mogłoby być podejrzewane o podniesienie masy auta o choćby
mikrogram. Dlatego też mimo dwustrefowej klimatyzacji, nie doszukacie się tutaj
podłokietnika, elektrycznej regulacji foteli, czy tradycyjnych dźwigni
kierunkowskazów, wycieraczek, czy nawet skrzyni biegów. Wszystko, co Cię tam
otacza jest wykonane albo ze skóry, włókna węglowego, czy też alcantary. Nawet
aluminium jest tu towarem deficytowym.
Wystarczy
popatrzeć na wyczynowe kubełki – wielkie, ale też całkiem wygodne – wykonano je
w pełni z włókna węglowego i obszyto je skórą połączoną z alcantarą. A skoro
już na takim siedzę i to po właściwej stronie, to przed oczami mam kolejne
dzieło sztuki użytkowej. Kierownica, która zawiera w sobie dosłownie wszystko,
wymieniając od góry – diody informujące o zmianie biegu, przyciski klaksonu
(sztuk dwa), kierunkowskazów (tu też para), świateł, wycieraczek, regulacji
zawieszenia, starter i wreszcie to – pokrętło wyboru trybu jazdy, którego Włosi
ochrzcili melodyjnymManettino.
Zaraz
przed nią cieszy oko wielki, żółty jak ptak z ulicy Sezamkowej, obrotomierz,
któremu towarzyszą dwa wyświetlacze. Pierwszy z nich odpowiada za przekazywanie
wszelkich niezbędnych informacji, jak choćby temperatura silnika, opon i
skrzyni. Drugi zaś pokazuje prędkość, albo jeśli potrzebujecie – nawigację.
Wpatruję się na to wszystko dłuższą chwilę i nie dowierzam sam sobie, że
dożyłem tego momentu, kiedy do motoryzacyjnej ekstazy brakuje mi tylko wdusić
przycisk startera. Kiedy już zabieram się do tej czynności, otaczającą ciszę
gwałtownie rozdziera nagłe szczeknięcie, a moje serce zaczyna bić w rytmie
włoskiego oktetu.
Pociągam
za prawą łopatkę i delikatnie wciskam gaz. Przy pierwszym spotkaniu zawsze
warto dawkować wrażenia. Pierwsze kilka kilometrów pokonałem bardzo spokojnym
tempem nie zważając na oczekiwania przechodniów chcących widzieć auto z w pełni
rozpostartymi skrzydłami. Wtedy też auto przekonało mnie do siebie swoją
otwartością i chęcią współpracy. Trzeba tylko wiedzieć, co, jak i kiedy robić,
by nic nie mogło zaburzyć tej fajnie budującej się relacji. Na światłach warto
zrzucać samochód z biegu, by nie zniszczyć sprzęgła i to chyba najważniejsza
rzecz, jakiej trzeba się trzymać przy codziennej, ulicznej eksploatacji. Italia
dzielnie znosi trudy miejskiej jazdy, ale szybko daje do zrozumienia, że
chętniej wolałaby swobodną jazdę poza miastem.
Szybko
usłuchałem tej podświadomej prośby i skręciłem w stronę wylotu z miasta. Tam je
szczerze ukochałem. 458 zakręty pokonuje z niebywałą precyzją, której ciężko
dorównać. Jeśli uważacie, że robot chirurgiczny Da Vinci jest
najprecyzyjniejszym urządzeniem, to koniecznie musisz sprawdzić to Ferrari.
Zakręty można tu atakować wymierzone nie co do centymetra. Nawet nie milimetra,
a femtometra. Reakcja na gaz jest niezwykle szybka, przy czym idealnie można
dawkować jego ilość, a brzmienie?
Od
samego dołu jest bardzo ciekawie, ale poczekajcie na moment przekroczenia mniej
więcej 4,5 tysiąca obrotów na minutę. Wtedy zmienia się absolutnie wszystko –
brzmienie zmienia się w absolutnie wszechogarniający, dżdżysty ryk, który z
biegiem zbliżania się wskazówki do czerwonego pola poprzedzonego na
obrotomierzu numerem 9 coraz bardziej rozdziera bębenki w uszach. W tym samym
momencie silnik bierze drugi wdech jeszcze mocniej wbijając mnie w fotel.
Kocham to auto z całego serca za radość, jaką zaraża nie tylko kierowcę w tej
chwili. Pasażer również zaczyna się wtedy zachowywać, jakby nawdychał się gazu
rozweselającego. To euforia w czystej postaci, która po niespełna 3,5 sekundy
pędzi 100 km/h, w 10,4 sekundy osiąga 200 km/h, zaś dalsze opadanie wskazówki
cyfrowego prędkościomierza ustaje dopiero po osiągnięciu 325 km/h.
Na dobrą sprawę mógłbym pominąć już ostatni akapit, który zawsze
poświęcam złotówkom zamienianym na cztery kółka, lecz tego nie zrobię. Aby stać
się szczęśliwym posiadaczem tej wspaniałości i zarazem dzieła sztuki, trzeba
być przygotowanym na wydatek nieznacznie przekraczający milion złotych. Jeśli
chcielibyście mieć auto podobne do tego ze zdjęć, musielibyście przygotować w
najbardziej optymistycznym wariancie 1,126 miliona złotych, z czego najwięcej
musielibyście dopłacić za wykończenie wnętrza w włóknie węglowym – prawie 60
tysięcy zł. Czy to dużo? Jedni powiedzą, że nie, inni stwierdzą, że tak. Ja
pozostanę przy tym, że marzenia nie mają ceny.
Fot. Marcin Koński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz