Francuska rewelacja
Mówi się, że nie narodził się jeszcze taki, który dogodziłby wszystkim.
Po teście Citroena C4 Cactus stwierdzam, że to porzekadło może trafić do
lamusa, bo ciężko mi będzie znaleźć osobę, której najnowszy Citroen nie
przypadłby do gustu.
Chyba nie muszę nikomu mówić, jak bardzo ważna
dla modelu jest nazwa. To jest przynajmniej równie istotne, co dla nas imię. Choćby
dlatego, by nie stać się pośmiewiskiem w szkole. A takowych imion jest całkiem
sporo. Co powiedzielibyście na np. Częstowojnę, Dziadumiłę czy Tworzysławę?
Niby są to stare słowiańskie imiona, ale nie oznacza to, że dzieci, które je
noszą będą odpowiednio szanowane przez rówieśników. Właściwie to na pewno nie
będą.
Nie
inaczej jest z samochodami, a już na pewno tymi, które sprzedawane będą na
całym świecie. Tak, tak – globalizacja sięgnęła już tak daleko, jednak jest
jedna rzecz, która raczej nie ulegnie procesowi „uwspólniania”. Mowa o języku.
Chodzi mi o to, że nie musi być koniecznością, by fajnie brzmiąca nazwa
samochodu w Indiach, czy Rosji, była równie ciepło przyjęta w Hiszpanii, czy
Brazylii. Dla umocnienia mojej tezy przedstawię Wam kilka faktów z życia
wziętych. Numer jeden – Mazda Laputa. Nie znającym hiszpański zalecam, by nie
kierowali tego słowa („la puta”) w kierunku kobiety. Inny przykład? Kia
Picanto. We wspomnianej Brazylii, jeśli rozczłonkujemy słowo „Picanto” na
„Pica” i „canto”, otrzymamy „śpiewającego penisa”.
Mało
Wam? No to podam ostatnie dwa. Wiecie jak czyta się model MR2 Toyoty we
Francji? Odpowiedź to „merdeux”, co oznacza „gówniany”. To wystarczający powód,
dla którego sportowa Toyota nazywa się tam akurat Coupe MR. Na koniec
zostawiłem prawdziwą wisienkę na torcie – Rolls-Royce-a. Już widzę jak
wiercicie się na siedzeniach i nie możecie się doczekać największej wpadki
gentelmanów z Goodwood. Mowa o modelu Silver Mist, którego bardziej kojarzycie
pod nazwą Silver Shadow. Wiecie przez kogo wzięła się szybka zamiana ostatnich
członów? Przez Niemców, którzy za pomocą słowa „mist” wyrażają kupę gnoju, bądź
po prostu nawóz. Sami chyba przyznacie, że zbitka w postaci „Srebrna Kupa
Gnoju” w połączeniu z Rolls-Royce-m wygląda dość krzykliwie i co najmniej
niestosownie.
I w
tak sprytny sposób przechodzę do bohatera tego testu, jakim jest Citroen C4
Cactus. Jeśli oczekujecie tu jakiejś wpadki z nazwą modelu, to uprzedzam Was,
że jedyne, co może budzić pewne skojarzenia, to tylko C4 i jedynie znawcom
pirotechniki. Z drugiej strony ten samochód tak eksploduje przebojowością, że z
całą pewnością mogę Wam przyznać, iż byłby to pierwszy na świecie kaktus,
którego z chęcią przytuliłbym bez obawy o kolce. Krótko mówiąc auto w swojej
prostocie jest po prostu genialne. Ciężko mi nawet wytłumaczyć, dlaczego inni
producenci nie zbudowali czegoś takiego wcześniej. Przecież recepta wydaje się
być banalna – zrobić ładnego crossovera, który nie wygląda jak cała maść
konkurentów – jednakowo i bez polotu. Tego Cactusowi na pewno nie można
zarzucić, a wystarczy spojrzeć tylko na nadwozie.
To,
nie dość, że jest podniesione, to w dodatku zostało spłaszczone u góry. Linia
okien przebiega bardzo wysoko, zaś same błotniki nie są tu szczególnie
wyraziste, bo pierwsze skrzypce mają grać zupełnie inne elementy – Airbumpy.
Tych należy szukać zarówno z przodu wokół kosmicznie wyglądających reflektorów,
jak i z tyłu. Za to najwięcej tych „ochraniaczy” znalazło się na drzwiach,
które są najbardziej narażone na uszkodzenia. Do tego dodajcie „resorakowy”
wzór felg, niewielkie tylne światła, ciekawe relingi dachowe oraz cienki pasek
z nazwą modelu na tylnym słupku i voila.
Jakby
tego było mało, w środku nie znajdziecie ani centymetra kwadratowego nudy. Po
prostu otwieracie drzwi i widzicie świetnie dobrane kolory tapicerek,
minimalistyczny kokpit i (opcjonalnie) dwa rzędy kanap! Rewelacja! Wreszcie
ktoś pomyślał o aucie wprost stworzonym do coraz popularniejszych kin
samochodowych. Zajmujecie miejsce za kierownicą, pociągacie za stylowe paski w
drzwiach i zawieszacie wzrok na genialnej prostocie, która mimo budżetowego
charakteru (taniość miejscami bije tak mocno, jak Andrzej Gołota za czasów
swoich najlepszych walk), nie przeszkadza ani trochę. Skrzynia automatyczna (to
też w opcji) sterowana jest za pomocą przycisków, wszystkie opcje klimatyzacji,
radia, itp. powędrowały do centralnego ekranu, zaś bardzo lekka deska
rozdzielcza zawdzięcza swój kształt przeniesieniu poduszki powietrznej na
podsufitkę. Czy może być lepiej? Wierzcie mi, że może. Wystarczy tylko
przenieść część opcji z ekranu nawigacji na kokpit, jak np. przyciski do radia
i klimatyzacji. Gwarantuję Wam, że takie rozwiązanie wcale nie musi psuć
minimalizmu kokpitu, a zdecydowanie ułatwia obsługę.
Po
kilku godzinach wpatrywania się w to i owo, postanowiłem w końcu ruszyć. Pod
maskę trafił malutki, 3 cylindrowy silnik o pojemności 1.2 litra i mocy 82 KM.
Jeśli przypuszczacie, że zaraz zacznę rzucać na niego gromami, to zachowajcie
spokój i wróćcie do rozpiski z podstawowymi danymi, konkretnie do masy własnej.
Też jestem w ciężkim szoku, że ten wcale nie mały samochód waży grubo poniżej
tony! Dzięki temu nawet „wolnossące” 82 KM całkiem sprawie radzą sobie z
Cactusem (ale tylko w mieście), przy czym wydają z siebie chyba najbardziej
rasowe brzmienie, z pośród wszystkich tak małych jednostek. Przysłuchiwanie się
silnikowi może też skutkować temu, że po niespełna 13 sekundach na
prędkościomierzu będzie widnieć wartość „100 km/h”, zaś kres możliwości
jednostki znajduje się blisko 70 km/h później. Jak na miejskiego crossovera, to
już całkiem przyzwoite parametry.
Jeśli
zaś chodzi o zawieszenie, to jest ono miękkie, jak przystało na typowego
przedstawiciela francuskiej motoryzacji. Przy niedużych nierównościach jest ono
nawet przyjemnie komfortowe, jednak przy większych wyraźnie czuć tąpnięcie i
bujanie Cactusa, co już odbija się na stabilności prowadzenia. Te przypadłości
nie będą jednak zbyt dokuczliwe tam, gdzie ten Citroen będzie najczęściej
spotykany (czyli w mieście), bowiem przepisy nie pozwalają podróżować z większą
prędkością, niż maksymalnie 80 km/h (na Wisłostradzie). Chciałbym też przez to
powiedzieć, że połączenie podniesionego i komfortowego zawieszenia, a także
naprawdę wyszukanego wyglądu sprawia, iż C4 Cactus jest jednym z najciekawszych
samochodów do miasta.
A
jeśli już mowa o posiadaniu, to wystarczy mieć przy sobie minimum 53 tysięcy
złotych, by móc cieszyć się Cactusem z 82 konnym silnikiem 1.2. Jeśli jednak
jesteście zainteresowani autem doposażonym do poziomu prezentowanego, to
musicie przygotować dodatkowe 20,3 tysiąca, co i tak nie pozwala przekroczyć 75
tysięcy złotych (dokładnie zapłacilibyście 73 700 zł). Taka kwota za auto
z niemal kompletnym wyposażeniem można potraktować, jako prawdziwą promocję.
Mnie trudno byłoby odmówić, a Wam?
Fot. Marcin Koński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz