Boziu, daj wygrać w totka!
Żeby kupić nieźle wyposażone R8, trzeba przygotować milion złotych,
jednak za te pieniądze kupujecie coś dużo więcej, niż tylko zwykły samochód na
co dzień. To fabryka endorfin, która może Wam służyć przez 365 dni w roku.
Dokładnie 11 lat temu światło dzienne ujrzało najmniejsze współczesne
drogowe Lamborghini – Gallardo. Początkowo miało pod maską 10 cylindrowy silnik
o pojemności 5 litrów i mocy pół tysiąca koni mechanicznych. „Baby Lambo” było
najtańszym sposobem, by mieć w swoim garażu auto spod znaku byka, bowiem
kosztował w przeliczeniu jakieś 940 tysięcy złotych. W 2008 roku auto przeszło
odświeżający lifting, gdzie wraz z nowym wyglądem, zmiany zaszły również pod
maską – silnik rozwiercono do 5,2 litra uzyskując tym samym 552 KM.
W tym samym czasie Audi oferowało do swojego supersportowego auta
„jedynie” V8 zapożyczone z poprzedniego, ale cały czas fenomenalnie
fantastycznego RS4. „Wolnossak” o pojemności 4,2 litra i mocy 420 KM potrafił
kręcić się niebotycznie wysoko, bo do aż 8 tysięcy obrotów na minutę. Problem
polegał jednak na tym, że z takim zestawem auto mogło konkurować jedynie z
Porsche 911 Carrerą 4S, a włodarze z Ingolstadt najwyraźniej chcieli, by R8
było traktowane trochę poważeniej.
Wdrożenie pomysłu do rzeczywistości było banalnym posunięciem, bo
solidniejszy silnik z Gallardo i tak już wcześniej zdążył zadomowić się pod
maskami Audi S8 i RS6, a w supersportowym R8 diametralnie zmienił charakter
auta.
O tym jednak później. Teraz postaram się skupić na nadwoziu. Szczerze
powiedziawszy nigdy nie żywiłem specjalnego uczucia do tego samochodu. Co
prawda może i był najbardziej kopniętym Audi od czasów RS2, jednak na tle
konkurentów spod znaku Lamborghini, czy Ferrari, od auta biła zwyczajność. Do
momentu, kiedy mogłem mu się bliżej przyjrzeć. Od pierwszego dotyku zmienił mi
się obraz tego samochodu. Agresywnie narysowany pas świateł LEDowych, ogromne aluminiowe
felgi skrywające niewiele mniejsze ceramiczne tarcze hamulcowe, panel boczny w
kontrastującym kolorze. Przechodząc dalej można zerknąć na szybę chroniącą
przed deszczem 10 cylindrów, których koncert dostarcza końską dawkę hormonów
szczęścia kierowcy i – najczęśniej – jego pasażerce, ale też wszystkim w
promieniu jakichś 100 metrów.
I wierzcie mi, bo miałem okazję posłuchać tego brutala z obu perspektyw.
Nawet jako słuchacz byłem podjarany rykiem V10, niczym trzynastolatka na
koncercie Justina Bibera. Jakby tego było mało, pod drążkiem zmiany biegów
znajduje się czarodziejski przycisk SPORT, który poza wyostrzeniem zmysłów
szafirowego potwora, podkręca koncert grany zaraz za plecami. Aż płakać mi się
chciało, że nie miałem dość czasu na ciągłe kursowanie w obie strony tunelu na
Wisłostradzie. Jedyne, na co mogłem sobie pozwolić, to opuszczenie szyb w
garażu Stadionu Narodowego i słuchanie monologu. Raz spokojnego i głębokiego,
raz głośnego i porywczego. Na powierzchni samochód pokazał, że potrafi być
również niegrzeczny. Zarówno przy gwałtownym sprincie, jak i równie mocnym
hamowaniu R8 lubi myszkować nie tylko tylną, ale i przednią osią. Czuję się
jakbym faktycznie chwytał byka za rogi, a mój respekt do tego auta jest tak
wielki, że nawet nie przychodzi mi przez myśl możliwość wyłączenia kontroli
trakcji wszędzie tam, gdzie leżący pod kołami asfalt nie jest torem.
Byłbym wariatem wkładającym głowę do paszczy lwa, a ten kot tylko czekałby na chwilę mojej nieuwagi, by zabić w kuli ognia rozmiarów mniej więcej tej z Białegostoku. Szkoda byłoby wtedy tego pięknego wnętrza, w którym króluje skóra, alcantara i włókno węglowe. Pierwsze znajdziecie naturalnie na fotelach i desce rozdzielczej, którą dla odmiany urozmaica szachownica czarnych i szarych karbonowych kwadratów. Alcantara zaś rządzi tam, gdzie jej przyczepność doceni się najszybciej – na kierownicy. Pięknej, małej, spłaszczonej u dołu chyba pierwszy raz nie na wyrost, bo miejsca na moje pokaźne nogi jest tu co najwyżej w sam raz.
Za kierownicą znajdują się dwie łopatki, których unikanie trzeba
traktować jak najcięższy grzech. Duże – lecz ciągle malutkie w porównaniu do
łopat z włoskich supersamochodów – i chętnie angażujące kierowcę do zabawy.
Wciśnijcie wspomniany wcześniej guzik sport, wystrzelcie spod świateł przed
siebie, a gwarantuję, że endorfiny będą tryskać Wam z uszu. Powoli zwalniajcie
do kolejnego skrzyżowania redukując kolejne przełożenia, a międzygaz sprawi, że
hormony szczęścia będą wypływać z oczu. 10 minut jazdy tym autem powinno
dostarczyć Wam więcej radości, niż pierwsze ciepłe i słoneczne dni po długiej
zimie. Bo R8 takie ma być – ma gwarantować czystą frajdę w przemysłowych ilościach.
Na koniec pozostawiam Wam najgorszą wiadomość, bo z całą pewnością będzie zaporowa. By pozwolić sobie na R8 V10, trzeba przygotować dużą walizkę wypchaną 803 tysiącami złotych. Dobra wiadomość jest taka, że automat nie wymaga żadnej dopłaty. I tu kończą się dobre wieści, bo jeśli chcielibyście kupić sobie dokładnie takie same auto, jak na zdjęciach, musielibyście doposażyć je w m. in. pikowaną skórzaną tapierke, ceramiczne hamulce i zamszową kierownicę i kilka innych indywidualizujących dodatków, co dociąży już wasze konto o kolejne 252 tysiące złotych. Jakby tak szybko przekalkulować, to wasze saldo uszczupliłoby się o kwotę 1 055 070 złotych. Nie wiem jak Wy, ale ja już nie mam więcej pytań.
"Patrz jaki jestem groźny" |
Hamulce ceramiczne kosztują tutaj 52 tysiące złotych |
Poliftingowy model otrzymał inne końcówki wydechu i zmodyfikowane światła |
Tak prezentuje się V10 pod szybą |
Wskazówka prędkościomierza potrafi bardzo szybko wspinać się po skali |
Komfort i świetne trzymanie boczne - tego można było się spodziewać |
Dla ciekawskich - kufer ma tylko 100 litrów pojemności. Idealny co najwyżej na weekendowy wypad |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz