Redline MotoBlog

Informacje, publicystyka z motoryzacyjnego świata. Bez zbędnych konwenansów.

środa, 23 stycznia 2013

Czasami nawet bezużyteczne systemy są niezbędne



Ostatnio coś często zdarzają mi się niemiłe wypadki. Jakiś czas temu najechałem na dziurę, której nie zauważyłem, w wyniku, czego (na szczęście tylko) pękła opona. Nie było wtedy mi przyjemnie – było zimno, ciemno i zaczynało sypać, co było zwiastunem konkretnej śnieżycy. Po wezwaniu policji i spisaniu odpowiedniej dokumentacji zabrałem się za działania pozwalające mi wrócić do domu. Wyciągnąłem oponę – dojazdówka. Pomyślałem, że to i tak lepsze niż zestaw naprawczy, więc szybko zmieniłem koła i wróciłem na miejsce „zbrodni” wykonać odpowiednią dokumentację zdjęciową.

Dojazdówka ma dużo zalet – jest mała, lekka i zdecydowanie bardziej poręczna niż pełnowymiarowe koło. Niestety te zalety tutaj się kończą. Koło tragicznie przenosi moc na asfalt, na mrozie jest twarde jak skała i co najważniejsze dla mnie – prędkość jazdy na tego typu ogumieniu to tylko 80 km/h. Jedna sprawa to to, że podczas przyspieszania łatwo przeskoczyć ustaloną przez gumy granicę, inna rzecz, to o ile na normalnej drodze jazda z taką prędkością nie jest uciążliwa, tak na najważniejszych arteriach Warszawy taka jazda jest po prostu niebywałą katorgą.

Ograniczenia prędkości narzucone przez opony, to dla mnie jedno z najważniejszych wytycznych na ile mogę sobie pozwolić. Podczas przekroczenia tej granicy istnieje, bowiem ryzyko rozpadnięcia się tego chyba najistotniejszego narzędzia odpowiedzialnego za prowadzenie, co w dalszej perspektywie prowadzi do spektakularnego „koziołkowania” w postaci kuli ognia gdzieś daleko od drogi, którą jeszcze niedawno podróżowałem.

Dlatego też, jeśli jadąc prawym pasem Wisłostrady dojechałem do jakiegoś Lanosa, czy Matiza pędzącego 70 km/h, po prostu zjeżdżałem na lewy pas starając się zbliżyć się jak najbardziej do kreski z liczbą „80” tak, by jej nie osiągnąć. Mój rekord to jakieś 79,5733012847820127371058938741, więc jeszcze sporo zostawiłem sobie pola do zagarnięcia. Pomijając już te podniecenie liczbami trzeba spojrzeć na wszystko z boku – jazda przypomina zupełnie styl francuski, albo na dwóch TIRowych ścigantów z Litwy, którzy wyprzedzają się całymi kilometrami.

Czułem się okropnie wiedząc, co sobie myślą ludzie za mną, kiedy ze wszystkich sił próbowałem jechać możliwie jak najszybciej w miarę moich możliwości. Jeszcze bardziej przygnębiało mnie, że po 5 minutach wyprzedzania zdążyłem się dopiero zrównać z tylnymi kołami owego Matiza – masakra. Próby czekania na to, aż za mną nikogo nie będzie, też nie zawsze się sprawdzały, bo czasami, kiedy zjechałem już na lewy pas, ktoś po chwili zaczął jechać za mną wściekając się na mnie, że męczę się z wyprzedzaniem jakiegoś autobusu miejskiego.

Tak, więc jadąc na dojazdówce przez kilka dni nie znalazłem żadnego skutecznego sposobu na sprawną jazdę głównymi arteriami miasta. Znalazłem jednak świetny patent na mój pierwszy dylemat związany z ograniczeniami. Kurczowe pilnowanie się konkretnej prędkości jest bardzo męczące, a że czasami podczas przyspieszenia łatwo przekraczałem te przeklęte „80”. Dlatego też włączyłem sobie brzęczyk na tej wartości szybkości, co więcej, ustawiłem sobie na komputerze pokładowym cyfrowy prędkościomierz, by tak przeklęta osiemdziesiątka biła mnie po oczach możliwie jak najmocniej.

Najważniejsze zostawiłem jednak na koniec. Uważam, że tempomat, powinien być wyposażeniem standardowym każdego samochodu wyposażonego w dojazdówkę. Fakt, że u nas w innych okolicznościach jest zwyczajnie bezużyteczny, ale nastawienie tego urządzenia na konkretną prędkość pozwala nam na odpoczynek prawej stopy jadąc z całkiem normalnymi prędkościami (przynajmniej na zwykłej polskiej drodze). Urządzenie wyręcza Was wtedy z idiotycznego pilnowania prędkości i zerkania na szybkościomierz, co sekundę w nadziei, że wrażenie przyspieszenia nie było fikcją.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz