Ostatnio coś często zdarzają mi
się niemiłe wypadki. Jakiś czas temu najechałem na dziurę, której nie
zauważyłem, w wyniku, czego (na szczęście tylko) pękła opona. Nie było wtedy mi
przyjemnie – było zimno, ciemno i zaczynało sypać, co było zwiastunem
konkretnej śnieżycy. Po wezwaniu policji i spisaniu odpowiedniej dokumentacji
zabrałem się za działania pozwalające mi wrócić do domu. Wyciągnąłem oponę –
dojazdówka. Pomyślałem, że to i tak lepsze niż zestaw naprawczy, więc szybko
zmieniłem koła i wróciłem na miejsce „zbrodni” wykonać odpowiednią dokumentację
zdjęciową.
Dojazdówka ma dużo zalet – jest
mała, lekka i zdecydowanie bardziej poręczna niż pełnowymiarowe koło. Niestety
te zalety tutaj się kończą. Koło tragicznie przenosi moc na asfalt, na mrozie
jest twarde jak skała i co najważniejsze dla mnie – prędkość jazdy na tego typu
ogumieniu to tylko 80 km/h. Jedna sprawa to to, że podczas przyspieszania łatwo
przeskoczyć ustaloną przez gumy granicę, inna rzecz, to o ile na normalnej
drodze jazda z taką prędkością nie jest uciążliwa, tak na najważniejszych
arteriach Warszawy taka jazda jest po prostu niebywałą katorgą.
Ograniczenia prędkości narzucone
przez opony, to dla mnie jedno z najważniejszych wytycznych na ile mogę sobie
pozwolić. Podczas przekroczenia tej granicy istnieje, bowiem ryzyko
rozpadnięcia się tego chyba najistotniejszego narzędzia odpowiedzialnego za
prowadzenie, co w dalszej perspektywie prowadzi do spektakularnego
„koziołkowania” w postaci kuli ognia gdzieś daleko od drogi, którą jeszcze
niedawno podróżowałem.
Dlatego też, jeśli jadąc prawym
pasem Wisłostrady dojechałem do jakiegoś Lanosa, czy Matiza pędzącego 70 km/h,
po prostu zjeżdżałem na lewy pas starając się zbliżyć się jak najbardziej do
kreski z liczbą „80” tak, by jej nie osiągnąć. Mój rekord to jakieś
79,5733012847820127371058938741, więc jeszcze sporo zostawiłem sobie pola do
zagarnięcia. Pomijając już te podniecenie liczbami trzeba spojrzeć na wszystko
z boku – jazda przypomina zupełnie styl francuski, albo na dwóch TIRowych
ścigantów z Litwy, którzy wyprzedzają się całymi kilometrami.
Czułem się okropnie wiedząc, co
sobie myślą ludzie za mną, kiedy ze wszystkich sił próbowałem jechać możliwie
jak najszybciej w miarę moich możliwości. Jeszcze bardziej przygnębiało mnie,
że po 5 minutach wyprzedzania zdążyłem się dopiero zrównać z tylnymi kołami
owego Matiza – masakra. Próby czekania na to, aż za mną nikogo nie będzie, też
nie zawsze się sprawdzały, bo czasami, kiedy zjechałem już na lewy pas, ktoś po
chwili zaczął jechać za mną wściekając się na mnie, że męczę się z
wyprzedzaniem jakiegoś autobusu miejskiego.
Tak, więc jadąc na dojazdówce
przez kilka dni nie znalazłem żadnego skutecznego sposobu na sprawną jazdę
głównymi arteriami miasta. Znalazłem jednak świetny patent na mój pierwszy
dylemat związany z ograniczeniami. Kurczowe pilnowanie się konkretnej prędkości
jest bardzo męczące, a że czasami podczas przyspieszenia łatwo przekraczałem te
przeklęte „80”. Dlatego też włączyłem sobie brzęczyk na tej wartości szybkości, co
więcej, ustawiłem sobie na komputerze pokładowym cyfrowy prędkościomierz, by
tak przeklęta osiemdziesiątka biła mnie po oczach możliwie jak najmocniej.
Najważniejsze zostawiłem jednak
na koniec. Uważam, że tempomat, powinien być wyposażeniem standardowym każdego
samochodu wyposażonego w dojazdówkę. Fakt, że u nas w innych okolicznościach
jest zwyczajnie bezużyteczny, ale nastawienie tego urządzenia na konkretną
prędkość pozwala nam na odpoczynek prawej stopy jadąc z całkiem normalnymi
prędkościami (przynajmniej na zwykłej polskiej drodze). Urządzenie wyręcza Was
wtedy z idiotycznego pilnowania prędkości i zerkania na szybkościomierz, co
sekundę w nadziei, że wrażenie przyspieszenia nie było fikcją.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz