Fot. autor |
Całkiem niedawno pisałem o tym,
że kierowcy, kiedy muszą zaparkować, wykazują się debilizmem do entej potęgi. Szczególnie
to widać na parkingach w centrach handlowych, gdzie zdecydowanie bardziej
wolimy zaparkować przytulając się do ściany, żeby tylko nie próbować zaparkować
prawidłowo tam, gdzie mamy do tego wyznaczone miejsca. Mój dzisiejszy przypadek
jednak przerósł jakiekolwiek oczekiwania.
Sytuacja, która jak dotąd
najbardziej mnie dotknęła wygląda tak, jak naszkicowałem na obrazku. Cofając
dojechałem do zakrętu, z którego nie mogłem wyjechać, ponieważ za mną była
ściana a obok stał kolejny samochód stojący pod drugą ścianą. Spróbowałem też
dojechać przodem do niej i wycofać auto. Skończyło się tak, że nie mogłem
poradzić sobie z tak ciasną luką (pierwszy raz w życiu!) i utknąłem tarasując
kompletnie przejazd. Wściekły byłem gotów porozwalać źle ustawione samochody
albo przynajmniej zostawić kartkę z dość wymownie wyrażoną dezaprobatą nad ubytkiem
intelektualnym właścicieli.
Skończyło się na tym, że
zostawiłem w samochodzie moją ukochaną (za co przepraszam ją po raz kolejny) i
poszedłem do ochroniarza zapytać się jak często pojawia się tutaj straż miejska
(bowiem przed wjazdem jest znak „Strefa ruchu”, jednak wydaje mi się, że
pojawiają się tu zdecydowanie za
rzadko). W odpowiedzi dowiedziałem się, że pojawia się od czasu do
czasu, jednak mandaty wlepia tylko wtedy, kiedy ma na to ochotę.
No zaraz. Przecież takie
przymykanie oczu to najzwyklejsze przyzwolenie na utrudnianie życia innym! A co
ciekawsze, miasto wzbogaciłoby się nie lada, bo takich 100 zł mandatów (choć
zdecydowanie bardziej preferowałbym wlepiać i 500 zł + bonus w postaci punktów
karnych albo przynajmniej publicznego poniżenia) zbierze tyle na jednym
parkingu, ile wynosi pensja funkcjonariusza.
Najbardziej jednak żałosne w tym
wszystkim jest to, że nie ma żadnej możliwości połączenia by zainterweniować w
takiej sprawie. Próbowałem dodzwonić się niezliczoną ilość razy do straży
miejskiej (pod kilka numerów telefonu) i kilka razy na policję przez 112. Nie
udało mi się niestety połączyć z nikim. Wyobraźcie sobie, że dzieje się
potworny wypadek i nie można się połączyć ze służbami. Nie chcę nawet pomyśleć
o skutkach, więc pozostanę przy debilach parkingowych.
Jednak kto miałby z nimi walczyć jak
nie straż miejska i policja? Odnoszę wrażenie, że zabawa w wędkowanie
fotoradarem jest łatwiejsza. Funkcjonariusze siedzą w samochodzie (przecież nie
trzeba się wysilać, by chodzić) a mandaty zbierają się same.
Dlatego według mnie powinno się zdawać egzaminy na największych samochodach dostępnych na daną kategorię- nie byłoby problemów z osobami, które nie umieją parkować ;)
OdpowiedzUsuńNie wydaje mi się, żeby to było dobrym rozwiązaniem. Powinno się stopniowo przesiadać na większe auta, żeby nie było jeszcze gorzej, niż jest. Moim zdaniem powinno się zrobić taką samą walkę z tą plagą, jak robi się w przypadku przekroczeń prędkości, bo szczerze w Warszawie znam tylko jedno miejsce, skąd odholowuje się auta. Blokady na kołach to też nie jest zbyt powszechny widok.
Usuń