Kingsajz
Może się wydawać, że to najmniejszy z Hummerów, co oznacza, że w końcu
można oczekiwać od niego całkiem normalnych wymiarów. Nic bardziej mylnego, H3
Alpha nadal lubi używać na drogach argumentu wielkości.
Bardzo dużo słyszałem na temat wątpliwej jakości wykończenia samochodów
zza Oceanu oraz tych, które zostały wyprodukowane z myślą o tamtejszych
rynkach. Wszystko przez to, że amerykański rynek motoryzacyjny jest
przeogromnych rozmiarów. Jeśli myślicie, że zamyka się on ma Hyundaiach,
Hondach, Fordach i Chevroletach, to zalecałbym dokładne przestudiowanie tematu.
Tamto miejsce jest jak gąbka, albo czarna dziura – chłonie wszystko, bez
względu na rodzaj i przeznaczenie. Wielkości tamtejszego rynku zapewne nie
jesteś w stanie nawet ogarnąć, dlatego zaskoczy Cię pewnie to, iż producenci
sami sobie narzucają górną granicę ceny bazowych modeli i starają się za
wszelką cenę ograniczyć koszty produkcji tak, by ona okazała się przynajmniej
rentowna.
A, że Amerykanie lubią przebywać w luksusie, który jest śmiesznie tani
(np. Ford Mustang V6 kosztuje mniej więcej tyle, co kompakt w Europie), to w to
im graj. Zwłaszcza, że w ogóle nie przykładają uwagi do jakości wykonania. Ma
być skóra, drewno i pełna elektryka. Szczerze powiedziawszy to wszystko wygląda
mniej więcej tak, jakby na bankiet u Królowej Elżbiety II założyć garnitur
sygnowany logiem Biedronki naszytym na rękaw marynarki.
Dokładnie tak czułem się siedząc za kierownicą H3 Alpha. Na pierwszy
rzut oka wszystko wygląda tu tak, jak przystało na prestiżowego SUV-a. Jest
przecież skóra, nawigacja, jest też automatyczna skrzynia biegów. Kiedy jednak
przejedziecie rękami po desce rozdzielczej poczujecie plastik w najbardziej
ordynarnym i dyskontowo tanim wydaniu. Dotykacie „aluminiowej” wstawki, która
pod liniami papilarnymi palców również smakuje zbyt powszednio i tandetnie. To
może chociaż skóry krów, które przerobiono na burgery i steki będą odpowiedniej
jakości? Niestety. Mućki, które pokryły siedzenia, kierownicę i drążek zmiany
biegów są wyślizgane, co daje mi poczucie, iż nałożono je ochronnie jakimś
materiałem typu folia. Jeśli też liczyliście na obszerność, to mogę zdradzić
Wam, że jest tu dość ciasno. Co więcej, wrażenie potęguje mała ilość światła,
jaka wpada przez szczeliny obserwacyjne, które jakimś trafem nazwano oknami.
Oznacza to również, że prowadząc H3 odniesiecie wrażenie, że to cały czas
gigantyczny, ledwie mieszczący się na pasie potwór, który i tak jest
najmniejszy w całej rodzinie Hummera (co nie znaczy, że najwęższy – H3 Alpha
jest szerszy od H2 o całe 11 cm).
Z zewnątrz H3 wygląda dokładnie jak pomniejszone H2 z przyciętym dachem
(Amerykanie na to mówią Chop top). Jest tu prawie taka sama maska, niemalże
identyczny kształt okien i to w zasadzie tyle, jeśli chodzi o podobieństwa.
Błotniki są tu dużo bardziej wyeksponowane, tylne światła przesunięto na skraj
nadwozia oraz przestylizowano zderzak tak, by tylna klapa mogła pomieścić koło
zapasowe. Całość może imponować, zwłaszcza dzięki światłom obrysowym na dachu,
jednak ja mam o nim inne zdanie. H3 to okropna karykatura jeszcze gorszego H2,
który prezentuje się jak kawał klocka ciosanego za pomocą stępionego tomahawka.
Ciężko o coś bardziej okropnego i rzucającego się w oczy tylko dlatego, że
samochód jest rozmiarów mamuta.
Wróćmy zatem do testowanego H3. Przekręcenie kluczyka w stacyjce
(identycznie prostego, jak w samochodach, sprzed co najmniej 15 lat) budzi do
życia ośmiocylindrowy silnik, którego pojemność wynosi tylko, albo aż 5,3 litra.
Sam jednak niezbyt ochoczo budzi wszystkich w koło. Można powiedzieć, że na
wolnych obrotach jest cichy i niechętnie zdradza ilość garów pod maską. Motor
nie oddycha za pomocą turbodoładowania, dlatego też chwyta hausty powietrza o
własnych siłach, co oznacza, że na dole obrotów silnik nie rwie się do pracy.
Właściwie to zaczyna żyć po przekroczeniu 4 tysięcy obrotów na minutę i nie
odpuszcza, póki wskazówka nie otrze się o czerwone pole.
Wtedy do akcji wkracza skrzynia biegów, która z szybkością spływającego
lodowca zmienia bieg na wyższy. Sama przekładnia jest równie prosta, co silnik
i stylistyka Hummera – ma tylko cztery biegi, więc kiedy obroty silnika
dochodzą do blisko 6 tysięcy, skrzynia biegów zmianą przełożenia opuszcza wskazówkę
w rejony 3 tysięcy, gdzie motor zachowuje się jakby był przed reanimacją
elektrowstrząsami. To jednak nie jest najgorsze.
Przerażającym doświadczeniem była praca zawieszenia – słowo „miękkie”
okazuje się tu zbyt sztywne. Masz wrażenie, że pomiędzy nadwoziem, a kołami
znajduje się łóżko wodne, nad którym nie masz praktycznie żadnej kontroli.
Bujanie we wszystkie strony rozpoczyna się od 80 km/h, przy 110 można zapaść na
chorobę morską, zaś przy 140 sytuacja wygląda jak w czasie sztormu na morzu.
Samochód zaczyna tracić swój tor jazdy, buja się niemiłosiernie nawet przy
pokonywaniu najmniejszych nierówności, zaś hamowanie tylko pogarsza sytuację.
Ciężko mi zrozumieć jak można prowadzić ten samochód i kto mógł odważyć się
rozpędzić to Hummera do prędkości zablokowanej kagańcem przy 160 km/h.
Jeśli jednak znalazłby się jakiś sympatyk amerykańskich militariów,
który z niewyjaśnionych powodów nie chciałby mieć o niebo lepiej jeżdżącego
Wranglera (co nie znaczy, że jeździ się nim przyjemnie), to musiałby
przygotować się na wydatek minimum 89 tysięcy złotych. Czy to dużo? Raczej tak,
lecz nie oczekiwałbym tutaj znaczącego spadku wartości. 6 lat temu nowy H3
Alpha kosztował w Stanach równowartość blisko 101 tysięcy złotych. Dużo? To prawdziwa
gratka na miarę garnituru z Biedronki.
Fot. Marcin Koński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz