Idea
zbudowania Bricklina SV-1 była taka sama, jak DeLoreana DMC-12, który ukazał
się światu 7 lat później. Ogólnie chodziło o to, by skonstruować bezpieczny
samochód sportowy z drzwiami unoszonymi do góry. Na taki pomysł wpadł
Amerykanin, Malcom Bricklin. Samodzielnie zaprojektował auto, co nie znaczy, że
poszedł na łatwiznę. Karoseria jest wykonana z włókna szklanego, drzwi
otwierane są elektrycznie, a – uwaga – przedni zderzak jest zdolny do
całkowitego pochłonięcia energii uderzenia (wsuwając się nadwozie) do prędkości
19 km/h.
I to
wszystko w 1974 roku. Pod maską początkowo gościł większy i mocniejszy silnik
AMC o pojemności 5.9 litra i mocy 220 KM, który niewiele później został
zastąpiony (przez niedobór jednostek) motorem Forda legitymujący się 0.1
mniejszą pojemnością skokową, ale i uboższym o 45 koni stadem, przez co sprint
do 100 km/h nie trwał 7.8 sekundy, a prawie 2 s dłużej. Efektem końcowym była
prędkość maksymalna wynosząca jedynie 166 km/h.
W
praktyce okazało się, że auto jest jeszcze mniej sportowe, jak na papierze, a
bezpieczeństwo stało się jego oksymoronem. Dlaczego? Przede wszystkim przez
zacinające się drzwi. Problem z nimi jest też taki, że w trakcie dachowania
raczej nie będziecie w stanie otworzyć sobie ich, wisząc na pasach głową do
dołu. Przy okazji, tutaj podziękujecie Bricklinowi za montowaną seryjnie klatkę
bezpieczeństwa. Niestety tu kończyły się działania mające na celu poprawienie
bezpieczeństwa, a zaczęły się usilne starania o to, by owe bezpieczeństwo było
kojarzone z autem tak dobrze, jak sport.
Po
pierwsze dlatego, że samochód był oferowany jedynie w ciepłych i mocno
intensywnych kolorach, gwarantujących zauważenie SV-1 (swoją drogą
oznaczających nic innego, jak Safety Vechicle – „Bezpieczny pojazd”) z bardzo
daleka. Już same odcienie były bardzo bezpieczne – w palecie nazywały się np.
„Safety Oragne”, „Safety Green”, czy „Safety Red”. W środku nie znajdziecie za
to popielniczki, ani tym bardziej zapalniczki, gdyż zdaniem założyciela palenie
podczas jazdy wpływa na bezpieczeństwo podróżowania.
Niestety
problemy zacinających się drzwi nie były jedynym powodem pogrzebania tego
projektu (kiedy te były jednak sprawne, umożliwiły wejście do auta po zaledwie
2 sekundach). Panele nadwozia potrafiły pękać jeszcze w fabryce, co świadczy o
bardzo niskiej jakości wykonania. Dla porównania, Corvette nigdy nie miało takich
dylematów, choć również było wykonane z włókna szklanego. Mało tego – koszt
wyprodukowania jednego samochodu sięgał ponad 16 tysięcy dolarów. Aby SV-1 był
atrakcyjny, oferowano go za jedynie 4 tysiące na początku produkcji. Obniżka
nie wpłynęła na zwiększenie zainteresowania, przez co po wyprodukowaniu 3
tysięcy egzemplarzy, marka Bricklin upadła (pod koniec żywota SV-1 kosztował
już prawie 10 tysiecy dolarów).
Do tej
pory na świecie zachowało się około tysiąca egzemplarzy SV-1, z czego w Polsce można
spotkać 2, może 3 sztuki. W USA bardzo długo gardzono tym autem, jednak obecnie
zaczyna się spoglądać na niego trochę łaskawszym okiem. W końcu samochód ma coś
wspólnego z włoskimi supersamochodami – tylne światła współdzielone z DeTomaso
Panterą i Maserati Ghibli oraz Merak. Tak szlachetne powiązania nie uchroniły
jednak Bricklina przed umieszczeniem SV-1 w 50 najgorszych samochodów w
historii wg. miesięcznika Time.
A tak przy okazji. Jeśli mimo obecności w mało chlubnym zestawieniu Time-a chcielibyście mieć ten wyjątkowo unikatowy samochód w swoim garażu, to dodam, że SV-1 ze zdjęć jest na sprzedaż. Więcej na jego temat przeczytacie pod tym adresem.
Fot. Marcin Koński
Serdeczne podziekowania dla firmy Logis S.A. za udostępnienie samochodu do zdjęć
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz