Stary, ale jary
Co prawda Lamborghini
Gallardo jest już na rynku od 11 lat, co też dość wyraźnie widać tu i ówdzie,
to jednak wrażenia z jazdy z biegiem czasu wcale nie tracą na wartości. Ten
samochód jest jednym z najlepszych przykładów, za które nie da się nie kochać motoryzacji.
Przez kilka dni, kiedy miałem przyjemność testować
samochody najwspanialszych producentów aut sportowych na świecie, czułem się
jak w raju. W sumie to zapewne każdy z Was by się tak czuł, bo możliwość
testowania Lamborghini, czy Ferrari to coś naprawdę dużego. Już kilka dni
wcześniej moje myśli nie mogły skupić się na niczym innym, co nie
przypominałoby kształtów znanych z aut spod znaku konia, czy byka. Ostatnia noc
również nie należała do łatwych – z jednej strony miałem dość spore problemy z
zaśnięciem, bo i jak tu tak normalnie iść spać, jak za kilka, kilkanaście
godzin przyjdzie mi ujeżdżać prawdziwe bestie, z drugiej zaś kiedy już powieki
zamknęły się na dobre, spałem jak kamień.
Nie wiem jak Wy, ale ja najwyraźniej zapamiętuję moje
pierwsze chwile za kierownicą samochodów. Zwłaszcza supersportowych, kiedy to
podniecenie miesza się z ostrożnością i obawą przed nieznanym. W końcu to
samochody, które 100 km/h osiągają w mniej, niż 4 sekundy oraz są zdolne do
przekroczenia 300 km/h. Do takich aut trzeba czuć respekt. Zawsze i wszędzie.
Odpowiednio traktowany samochód tego pokroju, który praktycznie zawsze ma duszę
(no może poza Nissanem GT-R, który zamiast niej ma Play Station 4) odwdzięczy
się przyjaznym usposobieniem i otwartością do wszelkich eskapad. Przynajmniej
sam tak to czuję.
Napisałem na początku, że jazda takimi autami to iście
rajskie uczucie, ale jak to bywa z każdym lekarstwem (w owych wypadkach –
przeciwdepresyjnych), na ulotce zawarte są drobne kruczki. W przypadku
wspomnianego Ferrari był zapis dotyczący szczególnej uwagi na nie tylko na
nierównościach, ale i na dziury o głębokości 0.46734 milimetra, gdyż grozi to
nie tylko przedziurawieniem koła, ale też jego urwaniem i poważnym uszkodzeniem
zawieszenia.
W wypadku Lamborghini nie jest aż tak źle, ponieważ
samochód został wyposażony w zestaw unoszący przód pojazdu tak, by ten mógł
swobodnie pokonywać większe nierówności, bądź progi zwalniające. I to w
zasadzie wystarcza, by móc ochronić nos jednego z najbardziej wulgarnych
samochodów na świecie. Swoją drogą, tylko Lamborghini potrafi zrobić samochód,
którego stylistyka zawiera aż tyle bluzgów, przy czym owe słowa są wyłącznie w
języku włoskim, a to oznacza, że nawet tak brzydkie zwroty są dla ucha jak
śpiew słowika.
Popatrzcie tylko na sam przód. Gniewnie podcięte
reflektory to przysłowiowa wisienka na torcie prawdziwej grozy, jaką potrafi
zgotować Gallardo wszystkim, którym najwyraźniej przeciągnęła się wizyta na
lewym pasie. Zderzak przepełniony jest wlotami trójkątnymi wlotami powietrza.
Kiedy już „lewilni” kierowcy zjadą tam, gdzie ich prawdziwe miejsce, ujrzą
szybko uciekający profil z wielkimi kołami i gigantycznymi, żółtymi zaciskami
hamulcowymi, między którymi umieszczono pokaźnych rozmiarów chrapy do łapania
zimnego powietrza.
Upływ czasu, od momentu debiutu Gallardo najwyraźniej
widać z tyłu. Co prawda zrobiono chyba wszystko, co było możliwe, by przykryć
zmarszczki, czego efektem jest nowy kształt świateł, przypominający gwiazdki,
czy grill, w którym też przebija się trójkątny motyw, ale i tak czuć, że
Gallardo debiutowało 11 lat temu.
Wewnątrz też czuć lata. Zwłaszcza na konsoli
środkowej, gdzie panel nawigacji i klimatyzacji najmocniej zdradza powiązanie z
Audi. Inne oldschoolowe elementy to goła kierownica, i całkowicie analogowe
zegary, choć w tych przypadkach nie śmiałbym powiedzieć, że to wada. Wręcz
przeciwnie, bo o ile w pierwszym wypadku takie rozwiązanie ma czysto praktyczne
zastosowanie, tak w drugim przypadku chodzi tylko i wyłącznie o zmysł
estetyczny, bo choćby nie wiem jak bardzo producenci będą się starali
uatrakcyjnić cyfrowe zegary, tak nigdy nie będą one tak eleganckie jak
klasyczny zestaw.
Zwłaszcza, że i ten potrafi bardzo szybko
przemieszczać wskazówki na odpowiednie rejony, a to za sprawą silnika oraz
napędu, który został bardzo treściwie opisany przez producenta. LP560-4. Co to
oznacza? Zapraszam na krótką lekcję włoskiego. LP, to skrót od Longitdionale
Posteriori, co na nasze oznacza „podłużnie z tyłu”, a to tyczy się umieszczenia
domu dla 560 KM (stąd numer przed myślnikiem), które za pośrednictwem napędu na
cztery koła (cyfra za myślnikiem) rozpędzają włoskiego Spydera do 100 km/h w
niespełna 4 sekundy. Samo rozpędzanie to najbrutalniejsza rzecz, jaką
kiedykolwiek doświadczyłem za kierownicą.
Nie przesadzam. Trzeba dobrze przygotować się na
kopnięcie zaserwowane przez tego byka, bo może naprawdę zaboleć. Kiedy Rednacz
rozkoszował mnie jazdą, mój kręgosłup czuł się jakby był łamany na kole.
Dosłownie cierpiałem. Z każdym uderzeniem w pedał gazu. Za kierownicą jest
zupełnie inaczej. Tutaj na każde wciśnięcie pedału gazu jest przemyślane, zaś
mięśnie odpowiedzialne za zamortyzowanie kopnięć są napięte do granic
możliwości, przez co nie cierpisz już przez żadne zachowanie Gallardo. Niemały
wkład w łamanie kręgosłupów ma zrobotyzowana skrzynia e-gear, która co prawda
dość długo każe sobie czekać na zmianę przełożenia, ale za każdym razem ma się
wrażenie, że samochód w tym czasie bierze głęboki wdech i kopie przed siebie z
całej siły.
I tak non stop, póki Gallardo nie osiągnie 324 km/h. A
jak Lambo wytraca takie prędkości? Dzięki ceramicznym tarczom, pedał hamulca
jest bardzo wrażliwy na dotyk, czego efektem mogą być wybite zęby, bądź
odciśnięta twarz pasażera na kokpicie. W sumie przy całym destrukcyjnym
podejściu Gallardo do mnie, kocham go, bo mam wrażenie, że inżynierowie z
Sant’Agata Bolognese podczas produkcji samochodu w jakiś niewytłumaczalny
sposób upchnęli pod maskę żywego, rozwścieczonego byka, którego największą
przyjemnością byłoby nabicie na rogi jakiś tłusty tyłek.
I lepiej mieć to gdzieś z tyłu głowy, bo w tym wypadku
napęd na cztery koła nie jest gwarantem bezpieczeństwa i przekonacie się o tym
nawet przy najbardziej ucywilizowanym trybie jazdy. Nie ma warunków, przy
których wduszenie pedału gazu do podłogi będzie całkowicie bezpieczne. Sam się
o tym przekonałem , jak Gallardo dość dosadnie i uwodzicielsko zakołysało
tyłem. Więc jeśli myślicie, że jak auto ma dużo wspólnego z Audi to będzie
równie idiotoodporne (za wyjątkiem R8), to radzę nie wsiadać do auta z takim
nastawieniem, bo bardzo się rozczarujecie.
Gallardo to prawdziwy byk. Dziki, nieprzewidywalny i
nieznoszący zniewagi w postaci błędów, których nie tyle nie toleruje, co po
prostu nienawidzi, a winnego błędu szybko nauczy pokory. Krążą nawet wśród
dziennikarzy pogłoski, że Gallardo jest bardziej dzikie i narowiste od
Huracana, więc to może być dobry powód, by wyrobić się z zakupem chyba
ostatniego wolnego i praktycznie nowego samochodu, którego właśnie oglądacie na
zdjęciach.
Cena wyjściowa Gallardo Spydera LP560-4 rozpoczyna się
od 886,5 tysiąca złotych. Jeśli jednak chcielibyście nabyć wspomnianego,
ostatniego w Polsce, salonowego Gallardo Spydera, musicie przygotować dość
pojemną walizkę, która zmieściłaby w sobie 1 230 000 złotych. Za co
taka nadwyżka? Za m. in. lakier specjalny o nazwie Nero Nemesis, skrzynię
biegów e-gear, boczki drzwiowe z alcantary obszywanej w romby, pakiet wnętrza
Carbon Package II, ceramiczne tarcze hamulcowe i nawigację.
Fot. Marcin Koński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz