Fot. automobilrevue.ch |
Bezawaryjność,
to temat, który prędzej, czy później poruszy każdy, kto ma samochód. Kupując
swoje pierwsze auto, mało kto zawraca sobie tym głowę, bo i po co brać nudny
samochód, skoro tamten obok jest ładniejszy i pewnie szybszy. Dopiero z czasem
człowiek zaczyna na chłodno kalkulować to i owo, dochodząc do wniosku, że ładne
i szybkie auto to jednak dość kosztowna skarbonka, a zapewne tamten nudziarz obok
nie wydrenowałby kieszeni z pieniędzmi, tylko pozwoliłby na zainwestowanie ich
w jakieś inne przyjemności.
Tak
było całkiem niedawno, bo teraz sytuacja ma się zgoła inaczej. Teraz jeśli
kupujesz nowy samochód, oczekujesz tego, że przez najbliższe 5-6 lat nie będzie
dziać się nic nieoczekiwanego, a tym bardziej tego, że auto, którym jedziesz
gdzieś w Europie zepsuje się na amen. Prawda jednak okazuje się zgoła inna, bo
kiedy kończy się gwarancja, to niemal na pewno możesz liczyć się z usterką. Tak
miał ostatnio mój ojciec ze swoim BMW, które niespełna pół roku temu skończyło
gwarancję.
W
drodze na urlop zepsuł mu się samochód, a że sprawa miała miejsce daleko za
granicą, to sytuacja wcale nie wyglądała najciekawiej. W takich sytuacjach
nieocenione jest AC, które niestety ograniczało się jedynie do odholowania auta
do najbliższego ASO i na tym pomoc się skończyła. Ubezpieczyciel na literę „A”
miał w obowiązku zapewnić samochód zastępczy na 14 dni i w razie czego,
zapłacić za hotel. Nie dość, że serwis nie mógł skontaktować się z
ubezpieczycielem, to „A” też nie był w stanie zapewnić żadnego auta (ojcu
zajęło to... 10 minut), co oznacza, że wg. tych sknerów taniej jest zorganizować
pokój w hotelu na okres całej naprawy (która trwała blisko 3 tygodnie), niż
podstawić samochód zastępczy i dać łaskawie serwisowi zielone światło do
naprawienia auta (przecież i tak rachunek byłby skierowany do ojca), ale nie o
to chodzi.
Sęk w
tym, że zepsuł się rozrusznik, który ciągle był męczony przez system
Start-Stop. Sami więc widzicie, że jego żywotność w połączeniu z tym
ustrojstwem drastycznie spada. Zaczynam odnosić wrażenie, że w imię ekologii
coraz bardziej niszczy się samochody, by te w końcu ekologicznie nie były w
stanie uruchomić silnika. To zbliża nawet solidne, niemieckie samochody do
poziomu włoskich supersamochodów lat 80., które szczyciły się ogromnym
wskaźnikiem zawodności.
Pomyśleć,
że jeszcze nie tak dawno było to nie do pomyślenia i niemieckie auta uchodziły
za twardsze od diamentów, jednocześnie też będąc okropnie nijakimi pod względem
stylistyki. Doskonale zrozumiał ten stan Erich Bitter, który będąc emerytowanym
kierowcą wyścigowym, zajmował się oficjalnym importem Abarthów i Intermeccanici
do RFN. Przede wszystkim to ta ostatnia marka była odpowiedzialna za bliskie
bankructwo Bittera, za sprawą ciągłych napraw gwarancyjnych.
To był
ten moment, kiedy mężczyzna zrozumiał, że dobrze byłoby mieć samochód
charakteryzujący się włoską stylistyką i niemiecką niezawodnością. Ten przykład
jest też dowodem na to, że można połączyć ze sobą dwie, mogłoby się zdawać,
sprzeczne cechy. Bitter miał bardzo dużo wspólnego z włoskim wyczuciem smaku,
bo w CV miał również zapisaną współpracę z m. in. Ferrari. Dlatego też piękne i
oryginalne nadwozia ubierał w układy uchodzące za niezawodne, należące do
znanej marki. Wybór był oczywisty – padło na Opla, gdyż Bitter miał do
czynienia ze 150 konnym Rekordem i uznał, że trudno o lepszego dawcę organów do
jego nowego projektu.
Jednakże
samo nadwozie nie było jeszcze gotowe. Ba! Nawet sam Bitter nie wiedział jak ma
wyglądać jego samochód, póki nie zobaczył koncepcyjnego Opla Styling CD,
opartego na płycie podłogowej flagowego Diplomata i z silnikiem Chevroleta
Corvetty. Erich postanowił zbudować podobnie wyglądający samochód. Naturalnie
nie mogło obyć się bez poprawek konstrukcyjnych. Bitter CD został oparty na
skróconej płycie podłogowej wspomnianego Diplomata, a zawieszenie wymieniono na
zupełnie nowe.
To, co
widzicie wygląda jak połączenie przodu De Tomaso Pantery i odrobiny Ferrari 365
GTB/4 Daytony z ogólnym zarysem nadwozia Lamborghini Espady. Pewnie pomyślicie,
że z tego powodu zgniotę ten samochód toną obelg, ale nie. Ono mi się naprawdę
podoba. Długa, opadająca maska skrywa chowane reflektory, zaś mocno „zjeżdżająca”
linia dachu kończy się krótką ścianą nadwozia, w której znajdują się światła i
zderzak. Aby to dość obszerne nadwozie jakoś wyglądało z profilu, zdecydowano
się na dużą powierzchnię szyb, co również zadziałało jak należy, bo Bitter CD
prezentuje się zaskakująco lekko.
Nie
oznacza to, że samochód jest królem prostych, ani faktu, że jest lekkie. Masa
własna wynosząca 1755 kg i 3 stopniowy, leniwy automat wcale nie pomagają w
zatarciu tego wrażenia. Może właśnie dlatego 5.4 litrowy silnik V8 z Vette,
rozwijający 218 KM był w stanie rozbujać Bittera CD do 209 km/h przekraczając
„stówkę” w prawie 10 sekund, ale jakie to ma znaczenie, skoro można cieszyć się
prawdziwym Gran Turismo zbudowanym właściwie w pełni z Opla. Na pewno nikt, kto
wcześniej nie widział samochodów Bittera o tym nie wie, zaś właściciel może
cieszyć się teraz zaskakująco tanią eksploatacją. Szkoda tylko, że przez 6 lat
powstało zaledwie 395 egzemplarzy tego niezwykle ciekawego GT.
Fot. wikimedia.org |
Fot. favcars.com |
Fot. generationhihgoutput.com |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz