Redline MotoBlog

Informacje, publicystyka z motoryzacyjnego świata. Bez zbędnych konwenansów.

piątek, 31 października 2014

Szybkie i nieznane: Lightning GT


Wbrew temu, co wszyscy zgodnie twierdzą, uważam, że samochody elektryczne wcale nie ratują segmentu aut sportowych. Według niektórych owe samochody służą jedynie do tego, by móc nimi przyjechać na tor, gdzie będzie można się wyszaleć pokonując jakieś 150, góra 200 km i mają dosyć. Co to za bzura?! Abstrahuje już od tego, że rzeczywisty zasięg pozwala ledwie na zrobienie jednego okrążenia Mercedesem SLS AMG Coupe Electric Drive na Nordschleife, albo 2-3 na Dunsfold. A jak wrócić jeszcze owym samochodem do domu? Albo za pomocą lawety, albo musisz czekać jakieś 20 godzin na całkowite naładowanie akumulatorów. Żenada.

Zaczęło się od Tesli, którą oglądałem w jednym z odcinków Top Geara. Zauważyłem, że nie dość, że spełnia się jako ekologiczny samochód, to jeszcze bardzo dba o przestrzeganie przepisów, a właściwie o to, by ich nie łamać. W jaki sposób? Z tego co pamiętam, to ona stawała zawsze z innego powodu. Jakiś czas temu czytałem wywiad z jednym z pracowników Supercar Club Poland, zrzeszającego właścicieli bardzo ekskluzywnych aut. Członkowie mają możliwość prowadzenia nie tylko swoich samochodów, ale też klubowych, bądź innych właścicieli, którzy zgodzili się użyczać auta na potrzeby owej organizacji. Nie zgadniecie co znajduje się wśród owych samochodów do użyczenia – wspomniana Tesla Roadster i raczej nie jest szczególnie oblegana. To auto, do którego wsiada się tylko raz.

Wiecie może dlaczego? To bardzo proste. Pomimo ogromnej mocy i przyspieszenia do 100 km/h w mniej, niż 4 sekundy, samochód nie dostarcza żadnego ładunku emocjonalnego. Jest jak obsługa windy na wieżę telewizyjną w Berlinie – zrobi co ma zrobić tak szybko, jak się da i możliwie jak najmniej emocjonująco. Może właśnie dlatego, że nie ma duszy zaklętej w silniku, który spala coś, by dawać radość kierowcy. To nie może nie być prawdą.

Dlatego ciężko mi zrozumieć modę na te auta. W ślad za Teslą poszedł też brytyjski producent samochodów elektrycznych Lightning, który w 2012 roku zaprezentował model GT, wyposażony w silnik elektryczny o mocy ponad 400 KM. Nie robi wrażenia? Jak może, skoro te cztery setki koni musi przeciągnąć tylko auta ważącego 1850 kg. Dodajcie około 100 kg kierowcę i mamy blisko dwie tony. To jednak nie przeszkadza w rozpędzeniu auta do 241 km/h i przekroczeniu pierwszej setki w mniej więcej 4.5 sekundy. Sekretem takiego sukcesu jest moment obrotowy, który brzmi jak Mount Everest. Do dyspozycji kierowcy zawsze i wszędzie jest 4000 niutonometrów! (nie machnąłem się o żadne zero). Chciałbym poczuć na własnej skórze jak taki legion niutonometrów popycha przed siebie to GT.

Jeszcze ciekawsze jest to w jaki sposób Ligthning GT hamuje. Nie znajdziecie tarcz hamulcowych na żadnym z kół. Ba, nie jest to nawet hamulec bębnowy. Do wytracania prędkości służy tu układ rekuperacyjny, który gromadzi energię pochodzącą z hamowania i zamienia ją w prąd elektryczny, gromadzony w akumulatorach. Nie oznacza to, że będziecie mogli jeździć nim bez końca, ale zasięg na poziomie 400 km już jakoś wygląda.

Sam samochód przypomina trochę Bristola Fightera T, do którego ma dość zbliżoną sylwetkę z długim przodem i tyłem typu fastback. Co prawda w Lightningu są klasyczne drzwi, jednak wloty powietrza na masce i błotnikach mogą sugerować już kolejne podobieństwo tych dwóch angielskich coupe. Zapewne jesteście zainteresowani ceną takiego samochodu. Otóż wynosi ona 150 tysięcy. Jesteście gotowi lecieć do banku po kredyt? Zaraz zaraz, mowa o funtach szterlingach. Przekładając to na złotówki, Błyskawica kosztuje 801 tysięcy zł + VAT.






Fot. LCC

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz