Typ spod ciemnej gwiazdy
Mercedes G powstał z takiej samej idei, jak Land Rover Defender. Dopiero
na przestrzeni lat z surowej i bezkompromisowej terenówki przeobraził się w
bardzo szybki i niezwykle dzielny w terenie wóz bulwarowy, stając się przy tym
ulubieńcem gangsterów i handlarzy narkotyków.
Samochody
naprawdę potrafią bardzo dużo powiedzieć na temat swoich właścicieli. I wcale
nie mówię tu o stanie technicznym, czy czystości, a o marce i modelu.
Naturalnie to wszystko jest efektem budowania stereotypów, jednak każda taka
„łatka” jest podparta jakimiś obserwacjami. Dlatego też każdy kierowca w
Skodzie to albo emeryt, albo przedstawiciel handlowy, który nie wiadomo jakim
cudem zdołał rozpędzić swój samochód do prędkości naddźwiękowej.
Wnętrze
urządzone jest po królewsku – skóra i same wybornej jakości materiały. Co
prawda jest tu trochę ciasno i siedzi się bardzo blisko drzwi, jednak dealerom
narkotykowym i handlarzom broni powinno się spodobać. G jest tak gangsterski, że
nawet samo ryglowanie zamków brzmi jak przeładowywanie karabinka snajperskiego
Steyr SSG 69 (Notabene Steyr produkował również Gelendę, czyli G klasę). Nie to
jednak zrobiło największe wrażenie.
To, co
odpowiada za największy poziom gangsterki na metr kwadratowy zamieszkuje
otchłań pod maską, szczelnie ją wypełniając. To 5.5 litrowy silnik V8, który
generuje 388 KM. Ten wolnossący potwór wgniata ciała w fotele za pomocą 530
niutonometrów i katapultuje je na drugą stronę 100 km/h w czasie nieco ponad 6
sekund. To wystarczająco szybko, by sponiewierać lwią część samochodów GTI i
upokorzyć zdecydowaną większość miejskich ścigantów. Największe wrażenie zrobił
jednak układ wydechowy wyprowadzony po bokach auta, zaraz za progami.
Pewnie
jeszcze nie krzykniecie z wrażenia, kiedy w końcu go znajdziecie (trzeba się
przychylić). Ot dwie pary rurek wychodzących po obu stronach auta. Przekręcenie
kluczyka w stacyjne pokazuje jednak, że taki zestaw skutecznie może zastąpić
audio, które jest sygnowane logiem Harman Kardon. Głęboki bulgot pieści uszy od
samego chrząstnięcia rozrusznika i to nie za pomocą głośników, jak powoli się
do tego przyzwyczaja. Najprzyjemniej uruchamiać auto, jak jeszcze drzwi są
otwarte – przygrywka orkiestry granej przez oktet cylindrów dochodzi bez
przenikania przez blaszaną barierę karoserii. Potem jest przynajmniej równie
miło, bo bulgot silnika towarzyszy nam zawsze i wszędzie. Nie jest on też
przesadnie zagłuszany, bo zapewne ludzie z Mercedesa doskonale wiedzą, że ten
wariant klienci będą wybierać również uszami.
Niestety
jednak silnik ma swoje wymagania. W mieście spalanie można ograniczyć do 25-26
litrów na 100 km. Wystarczy, że spod świateł dynamicznie wystartujecie parę
razy, a na komputerze zamiast wspomnianych 25-26 litrów pojawi się 30. Na
trasie powinno być już dużo lepiej. Podobno przy przepisowej jeździe G500
powinien łaskawie zadowolić się 13 litrami. Mnie udało się zejść lekko poniżej
20.
To
niejedyny powód, dla którego G500 trzeba potraktować, jako zwierzę
terenowo-autostradowe. O zdolnościach „przeprawowych” Gelendy nie muszę chyba
nikogo uświadamiać. Niestety G500 nieszczególnie lubi kręte drogi ze względu na
miękkie zawieszenie i dość ciężarówkową precyzję układu kierowniczego. Owe wady
rekompensuje jednak to, że spod świateł auto potrafi wystrzelić jak szalone.
Zupełnie tak, jakby przynajmniej połowę ze swoich ponad 2,5 ton zostawiło
gdzieś po drodze.
Szkoda
tylko, że Mercedes G500 nieszczególnie potrafi gubić złotówki w cenniku, bo 481
tysięcy złotych na start to bardzo zaporowa kwota, a na pewno na tym się nie
skończy. Na przykład testowy egzemplarz wyposażony w m. in. system audio Harman
Kardon, kamerę cofania z czujnikami, czy skórzaną tapicerkę z funkcją
podgrzewania siedzeń i klimatyzowania foteli przednich kosztuje już ponad 580
tysięcy złotych. Ciężko powiedzieć, czy to dużo, ponieważ jeden z
najpopularniejszych u nas odmian Gelendy – G63 AMG – kosztuje co najmniej 660
tysięcy złotych.
Fot. Marcin Koński
Vid. Urszula Jagłowska
Dźwięk jest przekozacki :D
OdpowiedzUsuń