Koreański muscle car
Jest długi, szeroki, pod maską skrywa solidne V6 o mocy blisko 350 KM i
od jakiegoś czasu jest w Polsce nieosiągalny. Czy dalekowschodnie wyobrażenie
na temat musce carów pozwoli traktować ten samochód na równi z takimi
symbolami, jak Ford Mustang, czy Chevrolet Camaro?
Z całą pewnością nie. I nie chodzi mi tylko o to, że Korea Południowa
ani nie należy do Stanów Zjednoczonych, ani nawet nie leży na właściwym
kontynencie. Prawdę powiedziawszy pomimo nieścisłości geograficznych Genesis
powstał z myślą o rynku amerykańskim, na którym miał być bardzo rozsądną
alternatywą dla miejscowych klasyków gatunku.
O dziwo tam auto przyjęło się bardzo ciepło, pomimo tego, że rywalizował
z Mustangiem, Camaro i Challengerem. Nikt tam jednak nie wie, czym są materiały
wykończeniowe i przeciętnemu Amerykaninowi nie robi większej różnicy, czy
siedzi na wysokogatunkowej skórze, czy na wiklinowej plecionce.
Kiedy Europa z zainteresowaniem przyglądała się pokazywanemu w USA egzotycznemu wymysłowi ludzi znanych z Hyundaia Accenta, koreański producent postanowił przybliżyć model klienteli na „Starym Kontynencie”. Ci jednak bardzo krótko zadomowili się w salonach, gdyż potencjalni kupujący równie szybko wybiegli od Hyundaia udając, że zupełnie pomylili producentów, jak do niego trafili.
Nawet face lifting nie pomógł, choć jego założeniem było sprawienie, by
Hyundai budził strach u zawalidróg blokujących lewy pas. I nie ma czemu się tu
dziwić, skoro kratki wylotu powietrza na masce są tylko tandetnymi atrapami, w
tylnych światłach panuje większy bałagan, niż w Nowym Orleanie po przejściu
huraganu Katrina, zaś wewnątrz pod nic nie znaczącym rzędem zegarów znajduje
się drżąca jak osika dźwignia zmiany biegów przeszczepiona wprost z Hyundaia
i30.
Co więcej, fotele są tak niewygodne, że zupełnie nie rozumiem jak można
wytrzymać na nich choćby 300 metrów, sprzęgło działa w systemie zero-jedynkowym,
a kontrola trakcji jest tak agresywna, jakby była zaprogramowana dla Hyundaia
i10 – samochodu wyższego, niż szerszego.
Jeśli jednak zjedziecie na pobocze i przytrzymacie przycisk kontroli
trakcji do momentu jego całkowitej dezaktywacji, zupełnie zapomnicie o
wszystkich wyżej wymienionych wadach. Od tego momentu w waszych rękach
trzymacie cugle do pojazdu, który ma zaprogramowaną tylko jedną rzecz – zabawę
w berka, w której ścigającym jest tylna oś. Genesis zabawia kierowcę i
pasażerów przy jednoczesnym poczuciu, że wszystko dzieje się przy całkowitym panowaniu
nad sytuacją.
Tym samochodem można jeździć w dryfcie właściwie bez końca, a wspomniane
zero-jedynkowe sprzęgło i ciężko pracująca skrzynia biegów tylko ułatwia taniec
z Hyundaiem. Od tego momentu każde pokonanie skrzyżowania jadąc na wprost można
uznać za straconą okazję do dobrej zabawy, bo przecież można było jeszcze
więcej, ciut dłużej przetrzymać w destrukcyjnym dla tylnych opon stanie tylko
po to, by zobaczyć na chodnikach uśmiechniętych ludzi wskazujących kciuki
skierowane do góry.
To zupełnie inny Hyundai, niż te spotykane na co dzień na ulicach.
Zbudowany według starej szkoły – dużego silnia, tylnego napędu i miękkiego
zawieszenia. To absolutnie jedyne koreańskie auto, za którym odwróciłbym wzrok,
a jeszcze chętniej wsiadł za kierownicę poszukać kolejnych dawek endorfin
ukrytych gdzieś na skrzyżowaniach i zakrętach. Przy tej całej swojej
wyjątkowości jest jednak wspólna rzecz, jaką dzieli z innymi modelami „dla
ludu” – niska cena.
120 tysięcy złotych wystarczało na zakup modelu z podstawowym 2 litrowym
silnikiem o mocy 272 KM. Taka kwota swego czasu pozwalała na zakup najtańszego
Gran Turismo na rynku. Obecnie za takie same pieniądze będziecie mogli pozwolić
sobie albo na Toyotę GT 86, albo Subaru BRZ z ich mizernymi silnikami
rozwijającymi tylko 200 KM. Mocniejszy wariant Genesisa z wolnossącym V6 wymagał
dopłaty 40 tysięcy złotych, które były najrozsądniejszą (i najpewniej też
jedyną) opcją do wybrania.
Dobrze przeczytaliście. Obecnie nie macie czego szukać w salonach
Hyundaia, bo producent nie przewiduje nawet możliwości indywidualnego
zamówienia auta. Jeśli nie chcecie sprowadzać nowego auta z zagranicy, może
warto poszukać czegoś wśród samochodów używanych. Ceny rozpoczynają się od
niespełna 50 tysięcy złotych za samochody, których przebieg nie przekracza 50
tysięcy kilometrów. To świetna okazja do zakupu lepiej ślizgającego się auta –
zdaniem mojego naczelnego z Moto Collection – od Forda Mustanga.
Genesis to prawdziwie klasyczne coupe - silnik z przodu... |
... napęd na tył |
Z resztą pojemność silnika jest jak najbardziej "męska" |
Można było postarać się o prawdziwe wyloty powietrza z maski |
Nie jestem przekonany, czy napis "Hyundai" na zaciskach, to gwarant skutecznego hamowania |
W środku jest raczej... skromnie |
Dźwignia zmiany biegów i30 w sportowym coupe, to lekka przesada |
Fot. Łukasz Walas, Marcin Koński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz