Czerwona rakieta
Jedni mówią, że duże jest piękne. Drudzy spierają się, że to właśnie małe ma swój urok. Ja tutaj nie będę dywagować nad tym, czyja racja jest słuszna. Ostatnio miałem okazję przekonać się za to, że małe może być niesamowicie szybkie. Jak neutrina w wielkim zderzaczu hadronów.
Było to już drugie spełnione
(przynajmniej częściowo) marzenie motoryzacyjne. Pierwszym była Alfa Romeo, bo
podobno każdy miłośnik motoryzacji musi mieć w życiu, co najmniej jedną. Ja
wybrałem najmniejszą, bo ograniczał mnie mały przydomowy parking. Z czystym
sercem jednak mogę polecić małą MiTo komuś, kto poszukuje miejskiego prawie
GTI, które w gruncie rzeczy są tylko trochę mocniejsze.
Przez długi czas to właśnie MINI
dystansowało konkurencję pod względem mocy. Pierwszy Cooper S miała moc 163 KM,
zaś konkurencja osiągała jedynie 130-140 KM. Po face liftingu samochodu moc
podniesiono do 175 KM dzięki zastąpieniu kompresora turbosprężarką. Wtedy górną
granicą mocy miejskich hot hatchy było 150 KM. Obecne wcielenie rozwija już 184
KM, zaś konkurencja postanowiła dość mocno stąpać MINI po piętach – Ford Fiesa
ST ma 180 KM, Volkswagen Polo GTI rozwija też 180 KM. Opel Corsa OPC poszła
jeszcze dalej i oferuje aż 192 KM. MINI jednak nie powiedziało ostatniego
słowa. Odmiana John Cooper Works GP pod maską skrywa aż 218 KM. Opel również na
tym nie poprzestał i zbudował wersję Nurburgring Edition z 220 KM na pokładzie.
Pozostańmy jednak przy MINI
Cooper S. Testowany egzemplarz został wyposażony w automatyczną skrzynię
biegów, która do tego samochodu nie pasuje i nie chodzi mi o to, że przekładnia
działa wolno, czy też zwleka z redukcją przełożenia. Do sportowo-gokartowego
wizerunku auta ona po prostu nie przystoi. Dużo lepszą decyzją byłoby
pozostanie przy bardzo precyzyjnej i dającej zdecydowanie więcej radości
manualnej skrzyni biegów.
Zawieszenie to element, który
pozwala na śmiałe stwierdzenie, że MINI Cooper S to jeden z najlepiej
prowadzących się przednionapędowych samochodów na świecie. Zawieszenie wielodrążkowe
na tylnej osi pozwala na sprawne i szybkie pokonywanie zakrętów, zaś
umiejscowienie kół przy krawędziach nadwozia sprawia, że MINI prowadzi się jak
gokart, i żeby to poczuć, trzeba się przejechać tym samochodem. A czuć to przy
każdym szybko pokonywanym zakręcie, zaś przy dużych prędkościach (auto osiąga
blisko 230 km/h) samochód jest neutralny.
Skoro auto bazuje na swoim
poprzedniku, to sportowe osiągi muszą być połączone ze stylem, a MINI wiernie
odwzorowało swój flagowy model dodając drapieżności na masce w postaci wlotu
powietrza do intercoolera. Bryła nadwozia, cienkie słupki, okrągłe reflektory,
niska szyba. Smaczków większych i mniejszych można wymieniać tak przez cały
dzień, a i tak któryś można byłoby przeoczyć. W dodatku prezentowany egzemplarz
to „Special Edition”, który charakteryzuje się białymi pasami na masce i klapie
bagażnika, białym dachu i lusterkach, pasami nad dolnymi krawędziami drzwi i
emblematami przy kierunkowskazach. Ponadto samochód miał reflektory
dalekosiężne przypominające trochę auta startujące w rajdach.
We wnętrzu
specjalna edycja charakteryzuje się czerwono-czarnym wystrojem wnętrza. W
środku mamy bajecznie wyprofilowane półskórzane fotele, przełączniki na suficie
wyglądające jak te w samolotach, obrotomierz przed oczami, automatyczną
klimatyzację i naważniejszy element – rozmiarów śniadanowego talerza
prędkościomierz połączony z komputerem pokładowym. To element, który podlega
moim zdaniem krytyce, ponieważ dużo ładniej wyglądał on w pierwszej odsłonie
MINI ponad 10 lat temu – gigantyczny, niczy, nieograniczony prędkościomierz, a
pod nim dwa wskaźniki – poziomu paliwa i temperatury cieczy chłodzącej. Nic
więcej do szczęścia nie było potrzeba. Kolejnym elementem, który padł pod
ostrzał mojej krytyki to pilot samochodu – okrągły, z małymi przyciskami. Łatwo
można go pomylić z pilotem od bramy.
A ile kosztuje
to szczęście? Jak na auto wielkości FIATa Pandy, to horrendalnie dużo – ponad
100 tysięcy złotych. W tej cenie otrzymujemy jednak prawdziwie sportowy
samochód, który nie tylko na prostych pogoni kota większym GTI. Na zakrętach z
całą pewnością ciężko będzie znaleźć szybsze i zwinniejsze auto. Nawet 3 razy
droższy.
MINI czuje się pewnie właściwie wszędzie, gdzie jest utwardzona droga |
Wbrew pozorom to nie taki mały samochód. Nawet pociąg mieści się w kabinie |
Szkoda, że nie można było znaleźć włącznika świateł dalekosiężnych |
Czyż ten pyszczek nie jest uroczy? |
To nie jedyne białe pasy, jakie można znaleźć w tym aucie |
Tu też się pojawiły |
Coopera S z tyłu poznamy po innych zderzakach i podwójnej końcówce układu wydechowego |
Wlot powietrza do intercoolera, to tylko jedyny straszak na zawalidrogi zajmujące lewy pas |
To nie jedyny zewnętrzny wyróżnik specjalnej edycji |
Logo na kloszu reflektora - styl ponad wszystko |
Pierwsze MINI Coopery mogą pozazdrościć takich korków wlewu paliwa |
Pokaźna lotka dachowa - + 30 do zadziorności |
Aż miło popatrzeć na takie lampy |
Wnętrze utrzymano w sportowej, czerwono-czarnej kolorystyce |
Efektowna gałka automatu. Niestety skrzynia nie pasuje do wizerunku samochodu |
Zestaw audio zapewniało rewelacyjną jakość dźwięku |
Kolejny wyróżnik edycji specjalnej - tym razem na kierownicy |
Podczas szybkiej jazdy nie trzeba aż tak wysoko kręcić silnika. Moc maksymalna znajduje się przy 5500 obrotach na minutę |
Nie znajdziemy tutaj tanich plastików. Z resztą i tak wszystko przysłania gigantyczny prędkościomierz |
Kokpit w 2/3 powierzchni zdominowany jest przez Big Bena wskazującego prędkość |
Siedzenia są częściowo pokryte skórą, dzięki czemu zapewniają rewelacyjne trzymanie boczne |
W wejściu do auta wita nas aluminiowy próg. Czerwone S jest zapowiedzią dobrej zabawy |
Foto. Marcin Koński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz