Fot. wiocha.pl |
Jako, że dwie noce temu w
Warszawie śnieg zwalał się z nieba przez dobrych kilka godzin, to chciałem
poruszyć temat odśnieżania miasta spod białego puchu. Nie zrobię tego jednak,
ponieważ byłoby to coroczne powtarzanie się i bezskuteczne nawoływanie zarówno
do jednej, jak i do drugiej strony. Pamiętam tylko jak wczoraj uśmiałem się na
wiadomość o tym, że wjazd do jednej z ważniejszych tras w stolicy zatarasowała...
pługo-solarka! Nosił wilka razy kilka...
Chcę jednak poruszyć kwestię
głupoty, w jaką pociąga niczym betonowe obuwie skazanego na śmierć przez mafię,
firmy ubezpieczeniowe, które chcą ciąć koszty w zasadzie gdzie się tylko da.
Otóż pod koniec listopada postanowiłem wymienić ogumienie na zimowe. Zajechałem
do serwisu, zostawiłem samochód i poszedłem z ukochaną na małą kanapkę i kawę
do pobliskiej restauracji. Kiedy wróciłem zastałem samochód stojący w garażu
(co mnie zdziwiło, bo 20 minut wcześniej obsługa zadzwoniła, bym przyszedł
odebrać auto).
Na miejscu dowiedziałem się, że
moje auto brało udział w kolizji i oczywiście sprawca (zakład) absolutnie
zobowiązuje się do pokrycia kosztów naprawy. Zażądałem szybko samochodu
zastępczego, na co też mi przytaknęli. Sprawa została wyjaśniona i pojechałem
do domu. Po paru dniach dowiedziałem się, że zakład chce naprawiać samochód ze
składki ubezpieczeniowej, co mi jeszcze bardziej odpowiadało, bo mogłem to
zrobić fachowo w ASO Alfy Romeo. Oczywiście od względnego spokoju na początku,
po zostawienie auta w serwisie musiałem nabawić się ADHD spowodowanym zakładem
ubezpieczeń.
Będąc w placówce poprosiłem o
spotkanie z rzeczoznawcą. Pani, która mnie przyjęła wskazała mi telefon, przez
który muszę zgłosić szkodę. Samo to, że muszę wyjaśniać przebieg sytuacji przez
trzeszczącego gruchota i drzeć się do przyciszonej słuchawki niedouczonej
dyspozytorki, przyprawiało mnie do przedwczesnego budowania w sobie złości.
Cały przebieg był strasznie długi i przerażająco schematyczny. Myślałem już, że
wrosnę w krzesło. Następnego dnia zostawiłem samochód i otrzymałem Peugeota, o
którym zdążę się wyczerpująco wypowiedzieć w następnym tygodniu.
Po dwóch tygodniach naprawy
(błotnik i zderzak trzeba było wymienić) serwis poinformował mnie, że samochód
będzie gotowy do odbioru po południu. Ucieszyłem się bardzo, do momentu, kiedy
usłyszałem „alee...”. Zacząłem się zastanawiać, o co może chodzić. „alee...
silnik brał dużo oleju, i z wydechu leciał biały dym, to przez turbosprężarkę,
która się zepsuła niszcząc silnik”, albo „alee... do naprawy jest cały przód
samochodu. Pracownik wjeżdżając do garażu zapomniał otworzyć bramy”.
Dowiedziałem się, że muszę pojechać do poprzedniego serwisu po pieniądze, bo
podobno ubezpieczone podmioty z wkładem własnym, muszą ten wkład włożyć podczas
usuwania szkody.
Znów poczułem to gotowanie ze
złości, bo do cholery nie po to zdecydowałem się naprawiać auto bezkosztowo, by
się teraz bawić z pieniędzmi – w dodatku nie moimi. Co śmieszniejsze, warsztat,
który podjął się naprawy samochodu nie może zwrócić się do sprawcy po
należność. Tę czynność musi wykonać już poszkodowany. Nosz kurw... Wieczorem
zadzwoniłem na infolinię i dowiedziałem się właściwie tego samego. Czy to nie
jest głupie?
Naprawianie samochodu, nawet
bezkosztowo, to pasmo ciągłych złości, latania za papierami i ponoszenia
kosztów. Przecież to jest obłęd, bo specjalnie zdecydowałem się na ten rodzaj
naprawy, by wygodnie nie przejmować się wszystkim, co mnie interesować nie
musiało. W efekcie już drugi dzień staram się dostać swój samochód z powrotem,
mając nadzieję, że dziś już bokiem po nieodśnieżonych drogach będę ślizgać się
Alfą.
Na zakończenie zamieszczę tu
pewnego rodzaju obwieszczenie, które napisałem na swoim profilu po powrocie do
domu: Ta cała sytuacja pomiędzy ubezpieczycielem, a zakładem naprawczym i
sprawcą kolizji doprowadza mnie do szewskiej pasji. Następnym razem ostrzegam,
ale jak ktoś postanowi sobie wjechać w mój samochód, to najpierw tego kogoś po
prostu zabiję, a potem będę ubiegać się o odszkodowanie i auto zastępcze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz