Wbrew
temu, co wszyscy zgodnie twierdzą, uważam, że samochody elektryczne wcale nie
ratują segmentu aut sportowych. Według niektórych owe samochody służą jedynie
do tego, by móc nimi przyjechać na tor, gdzie będzie można się wyszaleć
pokonując jakieś 150, góra 200 km i mają dosyć. Co to za bzura?! Abstrahuje już
od tego, że rzeczywisty zasięg pozwala ledwie na zrobienie jednego okrążenia Mercedesem SLS AMG Coupe Electric Drive na Nordschleife, albo 2-3 na Dunsfold. A jak wrócić
jeszcze owym samochodem do domu? Albo za pomocą lawety, albo musisz czekać
jakieś 20 godzin na całkowite naładowanie akumulatorów. Żenada.
Zaczęło
się od Tesli, którą oglądałem w jednym z odcinków Top Geara. Zauważyłem, że nie dość, że spełnia się jako ekologiczny
samochód, to jeszcze bardzo dba o przestrzeganie przepisów, a właściwie o to,
by ich nie łamać. W jaki sposób? Z tego co pamiętam, to ona stawała zawsze z
innego powodu. Jakiś czas temu czytałem wywiad z jednym z pracowników Supercar
Club Poland, zrzeszającego właścicieli bardzo ekskluzywnych aut. Członkowie
mają możliwość prowadzenia nie tylko swoich samochodów, ale też klubowych, bądź
innych właścicieli, którzy zgodzili się użyczać auta na potrzeby owej
organizacji. Nie zgadniecie co znajduje się wśród owych samochodów do użyczenia
– wspomniana Tesla Roadster i raczej nie jest szczególnie oblegana. To auto, do
którego wsiada się tylko raz.
Wiecie
może dlaczego? To bardzo proste. Pomimo ogromnej mocy i przyspieszenia do 100
km/h w mniej, niż 4 sekundy, samochód nie dostarcza żadnego ładunku
emocjonalnego. Jest jak obsługa windy na wieżę telewizyjną w Berlinie – zrobi
co ma zrobić tak szybko, jak się da i możliwie jak najmniej emocjonująco. Może
właśnie dlatego, że nie ma duszy zaklętej w silniku, który spala coś, by dawać
radość kierowcy. To nie może nie być prawdą.
Dlatego
ciężko mi zrozumieć modę na te auta. W ślad za Teslą poszedł też brytyjski
producent samochodów elektrycznych Lightning, który w 2012 roku zaprezentował
model GT, wyposażony w silnik elektryczny o mocy ponad 400 KM. Nie robi
wrażenia? Jak może, skoro te cztery setki koni musi przeciągnąć tylko auta
ważącego 1850 kg. Dodajcie około 100 kg kierowcę i mamy blisko dwie tony. To
jednak nie przeszkadza w rozpędzeniu auta do 241 km/h i przekroczeniu pierwszej
setki w mniej więcej 4.5 sekundy. Sekretem takiego sukcesu jest moment
obrotowy, który brzmi jak Mount Everest. Do dyspozycji kierowcy zawsze i
wszędzie jest 4000 niutonometrów! (nie machnąłem się o żadne zero). Chciałbym
poczuć na własnej skórze jak taki legion niutonometrów popycha przed siebie to
GT.
Jeszcze
ciekawsze jest to w jaki sposób Ligthning GT hamuje. Nie znajdziecie tarcz
hamulcowych na żadnym z kół. Ba, nie jest to nawet hamulec bębnowy. Do
wytracania prędkości służy tu układ rekuperacyjny, który gromadzi energię
pochodzącą z hamowania i zamienia ją w prąd elektryczny, gromadzony w
akumulatorach. Nie oznacza to, że będziecie mogli jeździć nim bez końca, ale
zasięg na poziomie 400 km już jakoś wygląda.
Sam
samochód przypomina trochę Bristola Fightera T, do którego ma dość zbliżoną
sylwetkę z długim przodem i tyłem typu fastback. Co prawda w Lightningu są
klasyczne drzwi, jednak wloty powietrza na masce i błotnikach mogą sugerować
już kolejne podobieństwo tych dwóch angielskich coupe. Zapewne jesteście
zainteresowani ceną takiego samochodu. Otóż wynosi ona 150 tysięcy. Jesteście
gotowi lecieć do banku po kredyt? Zaraz zaraz, mowa o funtach szterlingach.
Przekładając to na złotówki, Błyskawica kosztuje 801 tysięcy zł + VAT.
Fot. LCC
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz