Redline MotoBlog

Informacje, publicystyka z motoryzacyjnego świata. Bez zbędnych konwenansów.

środa, 11 lutego 2015

Wyścig na ¼ mili – Lamborghini Gallardo Spyder LP560-4


Stary, ale jary


Co prawda Lamborghini Gallardo jest już na rynku od 11 lat, co też dość wyraźnie widać tu i ówdzie, to jednak wrażenia z jazdy z biegiem czasu wcale nie tracą na wartości. Ten samochód jest jednym z najlepszych przykładów, za które nie da się nie kochać motoryzacji.


Przez kilka dni, kiedy miałem przyjemność testować samochody najwspanialszych producentów aut sportowych na świecie, czułem się jak w raju. W sumie to zapewne każdy z Was by się tak czuł, bo możliwość testowania Lamborghini, czy Ferrari to coś naprawdę dużego. Już kilka dni wcześniej moje myśli nie mogły skupić się na niczym innym, co nie przypominałoby kształtów znanych z aut spod znaku konia, czy byka. Ostatnia noc również nie należała do łatwych – z jednej strony miałem dość spore problemy z zaśnięciem, bo i jak tu tak normalnie iść spać, jak za kilka, kilkanaście godzin przyjdzie mi ujeżdżać prawdziwe bestie, z drugiej zaś kiedy już powieki zamknęły się na dobre, spałem jak kamień.


Nie wiem jak Wy, ale ja najwyraźniej zapamiętuję moje pierwsze chwile za kierownicą samochodów. Zwłaszcza supersportowych, kiedy to podniecenie miesza się z ostrożnością i obawą przed nieznanym. W końcu to samochody, które 100 km/h osiągają w mniej, niż 4 sekundy oraz są zdolne do przekroczenia 300 km/h. Do takich aut trzeba czuć respekt. Zawsze i wszędzie. Odpowiednio traktowany samochód tego pokroju, który praktycznie zawsze ma duszę (no może poza Nissanem GT-R, który zamiast niej ma Play Station 4) odwdzięczy się przyjaznym usposobieniem i otwartością do wszelkich eskapad. Przynajmniej sam tak to czuję.


Napisałem na początku, że jazda takimi autami to iście rajskie uczucie, ale jak to bywa z każdym lekarstwem (w owych wypadkach – przeciwdepresyjnych), na ulotce zawarte są drobne kruczki. W przypadku wspomnianego Ferrari był zapis dotyczący szczególnej uwagi na nie tylko na nierównościach, ale i na dziury o głębokości 0.46734 milimetra, gdyż grozi to nie tylko przedziurawieniem koła, ale też jego urwaniem i poważnym uszkodzeniem zawieszenia.


W wypadku Lamborghini nie jest aż tak źle, ponieważ samochód został wyposażony w zestaw unoszący przód pojazdu tak, by ten mógł swobodnie pokonywać większe nierówności, bądź progi zwalniające. I to w zasadzie wystarcza, by móc ochronić nos jednego z najbardziej wulgarnych samochodów na świecie. Swoją drogą, tylko Lamborghini potrafi zrobić samochód, którego stylistyka zawiera aż tyle bluzgów, przy czym owe słowa są wyłącznie w języku włoskim, a to oznacza, że nawet tak brzydkie zwroty są dla ucha jak śpiew słowika.


Popatrzcie tylko na sam przód. Gniewnie podcięte reflektory to przysłowiowa wisienka na torcie prawdziwej grozy, jaką potrafi zgotować Gallardo wszystkim, którym najwyraźniej przeciągnęła się wizyta na lewym pasie. Zderzak przepełniony jest wlotami trójkątnymi wlotami powietrza. Kiedy już „lewilni” kierowcy zjadą tam, gdzie ich prawdziwe miejsce, ujrzą szybko uciekający profil z wielkimi kołami i gigantycznymi, żółtymi zaciskami hamulcowymi, między którymi umieszczono pokaźnych rozmiarów chrapy do łapania zimnego powietrza.


Upływ czasu, od momentu debiutu Gallardo najwyraźniej widać z tyłu. Co prawda zrobiono chyba wszystko, co było możliwe, by przykryć zmarszczki, czego efektem jest nowy kształt świateł, przypominający gwiazdki, czy grill, w którym też przebija się trójkątny motyw, ale i tak czuć, że Gallardo debiutowało 11 lat temu.


Wewnątrz też czuć lata. Zwłaszcza na konsoli środkowej, gdzie panel nawigacji i klimatyzacji najmocniej zdradza powiązanie z Audi. Inne oldschoolowe elementy to goła kierownica, i całkowicie analogowe zegary, choć w tych przypadkach nie śmiałbym powiedzieć, że to wada. Wręcz przeciwnie, bo o ile w pierwszym wypadku takie rozwiązanie ma czysto praktyczne zastosowanie, tak w drugim przypadku chodzi tylko i wyłącznie o zmysł estetyczny, bo choćby nie wiem jak bardzo producenci będą się starali uatrakcyjnić cyfrowe zegary, tak nigdy nie będą one tak eleganckie jak klasyczny zestaw.


Zwłaszcza, że i ten potrafi bardzo szybko przemieszczać wskazówki na odpowiednie rejony, a to za sprawą silnika oraz napędu, który został bardzo treściwie opisany przez producenta. LP560-4. Co to oznacza? Zapraszam na krótką lekcję włoskiego. LP, to skrót od Longitdionale Posteriori, co na nasze oznacza „podłużnie z tyłu”, a to tyczy się umieszczenia domu dla 560 KM (stąd numer przed myślnikiem), które za pośrednictwem napędu na cztery koła (cyfra za myślnikiem) rozpędzają włoskiego Spydera do 100 km/h w niespełna 4 sekundy. Samo rozpędzanie to najbrutalniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek doświadczyłem za kierownicą.


Nie przesadzam. Trzeba dobrze przygotować się na kopnięcie zaserwowane przez tego byka, bo może naprawdę zaboleć. Kiedy Rednacz rozkoszował mnie jazdą, mój kręgosłup czuł się jakby był łamany na kole. Dosłownie cierpiałem. Z każdym uderzeniem w pedał gazu. Za kierownicą jest zupełnie inaczej. Tutaj na każde wciśnięcie pedału gazu jest przemyślane, zaś mięśnie odpowiedzialne za zamortyzowanie kopnięć są napięte do granic możliwości, przez co nie cierpisz już przez żadne zachowanie Gallardo. Niemały wkład w łamanie kręgosłupów ma zrobotyzowana skrzynia e-gear, która co prawda dość długo każe sobie czekać na zmianę przełożenia, ale za każdym razem ma się wrażenie, że samochód w tym czasie bierze głęboki wdech i kopie przed siebie z całej siły.


I tak non stop, póki Gallardo nie osiągnie 324 km/h. A jak Lambo wytraca takie prędkości? Dzięki ceramicznym tarczom, pedał hamulca jest bardzo wrażliwy na dotyk, czego efektem mogą być wybite zęby, bądź odciśnięta twarz pasażera na kokpicie. W sumie przy całym destrukcyjnym podejściu Gallardo do mnie, kocham go, bo mam wrażenie, że inżynierowie z Sant’Agata Bolognese podczas produkcji samochodu w jakiś niewytłumaczalny sposób upchnęli pod maskę żywego, rozwścieczonego byka, którego największą przyjemnością byłoby nabicie na rogi jakiś tłusty tyłek.


I lepiej mieć to gdzieś z tyłu głowy, bo w tym wypadku napęd na cztery koła nie jest gwarantem bezpieczeństwa i przekonacie się o tym nawet przy najbardziej ucywilizowanym trybie jazdy. Nie ma warunków, przy których wduszenie pedału gazu do podłogi będzie całkowicie bezpieczne. Sam się o tym przekonałem , jak Gallardo dość dosadnie i uwodzicielsko zakołysało tyłem. Więc jeśli myślicie, że jak auto ma dużo wspólnego z Audi to będzie równie idiotoodporne (za wyjątkiem R8), to radzę nie wsiadać do auta z takim nastawieniem, bo bardzo się rozczarujecie.


Gallardo to prawdziwy byk. Dziki, nieprzewidywalny i nieznoszący zniewagi w postaci błędów, których nie tyle nie toleruje, co po prostu nienawidzi, a winnego błędu szybko nauczy pokory. Krążą nawet wśród dziennikarzy pogłoski, że Gallardo jest bardziej dzikie i narowiste od Huracana, więc to może być dobry powód, by wyrobić się z zakupem chyba ostatniego wolnego i praktycznie nowego samochodu, którego właśnie oglądacie na zdjęciach.


Cena wyjściowa Gallardo Spydera LP560-4 rozpoczyna się od 886,5 tysiąca złotych. Jeśli jednak chcielibyście nabyć wspomnianego, ostatniego w Polsce, salonowego Gallardo Spydera, musicie przygotować dość pojemną walizkę, która zmieściłaby w sobie 1 230 000 złotych. Za co taka nadwyżka? Za m. in. lakier specjalny o nazwie Nero Nemesis, skrzynię biegów e-gear, boczki drzwiowe z alcantary obszywanej w romby, pakiet wnętrza Carbon Package II, ceramiczne tarcze hamulcowe i nawigację.



























Fot. Marcin Koński

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz